Ewa Zagawa – „A jutro będziemy w Bamako”

Ewa Zagawa– wyróżniona w konkursie „Audio-Literacki Konkurs Podróżniczy – Opowiedz Historię”

Tekst nie edytowany, dokładnie w tej samej formie jak otrzymany na konkurs.
Miłej lektury.

[box]

A jutro będziemy w Bamako

Najpierw poszliśmy na dworzec. Tylko proszę sobie nie wyobrażać budynku, kas, stanowisk postojowych, rozkładu jazdy i pani ogłaszającej przez megafon godziny przybycia autobusów. Dworzec w stolicy Mauretanii – Nawakszut nie różnił się zbytnio od reszty miasta. No może śmieci było ciut więcej i były bardziej zgarnięte na jedną kupę, coś jakby małe wysypisko. To znaczy, wszędzie dokoła też było ich pełno, ale jedna górka była taka trochę wydatniejsza. Paru ludzi i kóz przeprowadzało na niej segregację odpadów. Zaś dziesięć metrów dalej, w cieniu drzewa, na rozłożonej na ziemi płachcie siedziało kilku mężczyzn. To oni (i stojące obok trzy samochody) stanowili istotę dworca. Oni byli dworcem.

Po trwającej dłuższą chwilę konwersacji i kilku naradach ustaliliśmy, że pojedziemy dziś o szesnastej. Kierownik dworca, kasjer i kierowca, w jednej osobie zapewnił nas, że do granicy malijskiej dotrzemy w piętnaście godzin.

– To super – powiedział Peter. – Jutro rano będziemy już w Mali.

Też się ucieszyłam, bo to rozwiązywało problem przedłużania naszej mauretańskiej wizy, której ważność kończyła się za dwa dni.

– Tylko pamiętajcie, żebyście się nie spóźnili – przestrzegał nas kierowca. – Jeśli do szesnastej was tu nie będzie, sprzedam bilety komu innemu.

– Będziemy na pewno!

Punktualnie o czwartej po południu rozpoczęliśmy zatem naszą piętnastogodzinną podróż. Zaczęła się oczywiście od czekania, kiedy bowiem stawiliśmy się o wyznaczonej godzinie, okazało się, że brakuje kilku osób. Jeden z siedzących pod drzewem mężczyzn pokazał nam gdzie możemy położyć plecaki, a potem zmienił pozycję, robiąc nam trochę miejsca w cieniu. Po dwudziestu minutach znudziło mi się oglądanie kóz rozgrzebujących sterty śmieci i postanowiłam się przejść.

Chwilę chodziłam po sąsiednich, bardzo podobnych do siebie uliczkach. Nie odznaczały się niczym szczególnym i jedyna rzecz, którą zapamiętałam z tego krótkiego spaceru, to coraz natrętniej powracająca myśl, że w tym kraju powinien być surowy zakaz używania plastikowych opakowań.

– Bez zmian? – spytałam Petera po powrocie.

– Bez – odparł znużonym głosem. – Może spytaj kierowcę, ile to jeszcze potrwa.

– On twierdzi, że niedługo – powiedziałam po krótkiej wymianie zdań z siedzącymi obok mężczyznami. – Brakuje już tylko dwóch osób.

– Jeszcze dwóch?! – zdziwił się Peter. – Przecież jest nas już ze dwadzieścia sztuk!

– Ale nie wszyscy są pasażerami. Ma jechać jedenaście osób i kierowca.

– Jedenaście plus kierowca mówisz? – Peter z powątpiewaniem przyglądał się pojazdowi. – Ciekaw jestem, jak my się tam wszyscy upchniemy.

– Przekonamy się. Mam nadzieję, że niedługo.

I rzeczywiście, po chwili przy samochodzie zaczął się ruch. Najpierw trzeba było zapakować wszystkie bagaże. Nie była to sprawa prosta, bo każdy z pasażerów miał sporo, często niewymiarowych tobołków, a do tego mieliśmy też wieźć różne przesyłki. Dwóch chłopaków, stojących na dachu auta, musiało się nieźle nagimnastykować, żeby ułożyć i przymocować kilka tekturowych kartonów, nasze dwa plecaki, trzy podróżne torby, parę reklamówek, dywan i dwie długie, wystające poza samochód rury. Zadanie to było na tyle męczące, że pomimo wciąż czekających na załadowanie bagaży, postanowili zrobić sobie przerwę.

– Nie można im mieć tego za złe – westchnęłam. – Ostatecznie jest chyba ze trzydzieści pięć stopni, a tam na dachu nie ma ani krztyny cienia. Zmęczyli się.

– No, ale teraz to już chyba wypoczęli, do diabła! – wyraziłam swoje niezadowolenie po dwudziestu minutach, w czasie których nie wydarzyło się nic.

– Ciekawe czy w ogóle kiedyś stąd odjedziemy – odparł spokojnie Peter. – Mnie się nawet zaczyna tu podobać, ochłodziło się trochę i cienia jest teraz więcej – dodał wyciągając się na ziemi i podkładając sobie pod głowę mały plecaczek. – Obudź mnie jakby coś się działo.

Dziać zaczęło się po kolejnych czterdziestu minutach. Tych samych dwóch chłopaków wdrapało się znów na dach i nastąpił pakowania ciąg dalszy. Na pierwszy ogień poszły cztery banalne tobołki, po nich zaś przyszła kolej na bardziej skomplikowane przedmioty. Przywiązanie i zabezpieczenie dwóch anten satelitarnych, trzech opon i pięciu kanistrów zajęło, z zegarkiem w ręku, pół godziny. W końcu jednak wszystko znalazło swoje miejsce i kierowca dał hasło do odjazdu. Oczywiście nie oznacza to, że minutę później byliśmy już w drodze. Usadowienie w jednym jeepie dwunastu osób jest może trochę łatwiejsze niż uwiązanie dywanu, anten i rur, ale do najprostszych też nie należy. Szczególnie, że każdy z nas miał jeszcze ze sobą bagaż podręczny, który też raczej musiał się zmieścić. W Europie nie dałoby rady, w Afryce po kilkunastu minutach wszyscy byli upchani jak należy. Jako ostatni wsiadł kierowca i auto powoli ruszyło.

– Nie wiem jak my tu wytrzymamy piętnaście godzin – mruknął Peter. – Mnie już zaczyna noga drętwieć.

Rzeczywiście, ściśnięci byliśmy jak szprotki w puszce. Jedynie kierowca miał trochę więcej miejsca, ale też nie za dużo, bo na miejscu obok niego siedział wyjątkowo duży człowiek z czarną twarzą i jeszcze czarniejszym zawojem na głowie. Jego błękitna szata tak dokładnie spowijała siedzącego koło niego (na tym samym siedzeniu) chłopaka, że dziś nie mogę sobie w ogóle przypomnieć jak wyglądał. W rzędzie za nimi jechało dwóch nastoletnich chłopców z ojcem i owinięta niezwykle barwną materią kobieta. Pomiędzy nimi, a naszym, tylnym rzędem, ustawione były jeszcze dwa dodatkowe stołeczki, na których, bokiem do kierunku jazdy siedzieli: stary człowiek o pomarszczonej, ale bardzo pięknej i surowej twarzy oraz żołnierz w mundurze. Osobą, która wierciła mu swoimi kolanami dziurę w lewym udzie, byłam ja, obok mnie siedział Peter, a skład osobowy naszego auta dopełniała siedząca koło niego kobieta.

Początek trasy prowadził przez miasto. Jazda zatłoczoną ulicą była dość powolna, do tego jeszcze musieliśmy się zatrzymać się na stacji benzynowej (oczywiście przez cały dzień oczekiwania na dworcu, kierowca nie miał czasu, żeby zatankować), tak że z Nawakszut wyjechaliśmy po godzinie. Ledwo minęliśmy rogatki, samochód stanął. Nadszedł czas modlitwy.

Żeby wydostać się z samochodu miałam do wyboru, albo przeleźć przez oparcie naszego siedzenia i wyjść tylnymi drzwiami albo, pokonując oparcie fotela przed nami, skorzystać z przednich drzwi. Żadna z możliwości nie była zbyt wygodna, ale wizja rozprostowania kości dodała mi zręczności i już po chwili mogłam podziwiać piękny i egzotyczny widok. Pokłony bite w równym, miarowym tempie, szaty powiewające na wietrze, a dokoła piaski Sahary. Obrazek jak z baśni

Po kilku minutach modlitwa zakończyła się i znów nadszedł czas upychania się w samochodzie. Trzeba było to robić w ściśle określonej kolejności, gdyby choć jedna osoba wsiadła za szybko, reszta nie dostałaby się do swoich miejsc.

Gdy ruszyliśmy, na dworze zapadła już noc. Droga nie była oświetlona, otaczały ją tylko piaski pustyni, bez żadnych siedzib ludzkich, tak więc panująca ciemność była perfekcyjna. Nie wiem czy to właśnie z tego powodu, czy może nasz kierowca zbyt przesadnie przestrzegał prawostronnego ruchu, tak czy siak, co chwila zjeżdżaliśmy z szosy, częste wstrząsy budziły próbujących zasnąć pasażerów. Do wszystkiego jednak można się przyzwyczaić i po jakichś dwóch czy trzech godzinach, przestałam zwracać na to uwagę i zaczęłam drzemać. Przyjęłam w miarę wygodną pozycję i byłam już gotowa na co najmniej kilkugodzinny sen, kiedy nagle samochód zjechał gwałtownie na prawo i zaczął się niebezpiecznie przechylać w moją stronę.

– Jezus Maria! – przeleciało mi przez głowę. – Będziemy dachować! Wszyscy polecą na mnie! Boże!!!

Na szczęście, zanim zdążyłam się porządnie przestraszyć, samochód zarył w piachu i stanął, przechylony o czterdzieści pięć stopni. Wszyscy zaczęli w popłochu wysiadać. Okazało się, że tylne drzwi są zablokowane i musimy przedostać się do przednich. Kątem oka zobaczyłam za mną czerwony błysk, pomyślałam, że tam właśnie znajduje się pełny bak paliwa i ze zwinnością i szybkością geparda, wyskoczyłam z auta.

Już na zewnątrz, gdy trochę ochłonęłam, zdałam sobie sprawę, że to nie były żadne płomienie, tylko czerwone światła stopu.

Jeden rzut oka na samochód wystarczył, by stwierdzić, że nieprędko pojedziemy dalej. Prawego tylnego koła nie było w ogóle, a pojazd wrył się ośką w piach na dobre trzydzieści centymetrów.

Na początek wszyscy wyruszyli na poszukiwania koła. Udało się je znaleźć jakieś pięćdziesiąt metrów od auta, na tym jednak sukcesy się skończyły. Żeby przymocować zgubę, potrzebne były różne śrubki i nakrętki, a tych, w może nie egipskich, ale nie mniej czarnych, mauretańskich ciemnościach odnaleźć nie było łatwo. Po kilkunastu minutach porzucono próby i zajęto się odkopywaniem zarytej ośki, żeby potem, zapewne już rano, łatwiej było zamontować koło.

Podczas kiedy mężczyźni dłubali w piasku, ja idąc za przykładem kobiet, rozłożyłam na ziemi pareo i zajęłam się podziwianiem miliona gwiazd na niebie. Po jakimś czasie dołączył do mnie Peter. Chwilę leżeliśmy w milczeniu.

– Zrobiło się zimno – powiedziałam w końcu wstając z mojego posłania. – A wszystkie cieplejsze rzeczy są upchane gdzieś pod tymi antenami, kanistrami i Bóg raczy wiedzieć czym.

– Zapomnij o tym. Trzeba się rozgrzać jakoś inaczej.

– Może owinę się pareo.- Jednak, gdy chciałam to zrobić, okazało się, że otaczająca nas pustynia nie jest pokryta czystym, żółtym piaseczkiem, że rosną na niej takie malutkie i wredniutkie roślinki, których łodyżki powbijały się w moje pareo. Następne dwie godziny spędziłam na wydłubywaniu paskudnej flory z mojego jedynego okrycia wierzchniego. O położeniu się z powrotem na piasku nie było już mowy, choć zdaje się, nikomu poza mną, wbijające się we wszystko roślinki, w ogóle nie przeszkadzały. Prawie wszyscy poukładali się do snu, zawinięci w swoje obszerne szaty. Byli chronieni i przed chłodem i przed atakującą przyrodą.

Ja usiadłam na odnalezionym, leżącym koło samochodu kole i powolutku, jak Kopciuszek, wyskubywałam patyczki z pareo.

Po pewnym czasie postanowiono wysłać jednego z pasażerów po pomoc. Wydelegowany został, być może ze względu na powagę munduru, żołnierz. Stanął więc na szosie i czekał na okazję. Już po kilkunastu minutach pojawił się samochód jadący w przeciwnym do naszego kierunku, który zabrał go do najbliższego miasteczka.

– Myślisz że to coś pomoże? – spytałam. – Że uda się założyć to koło jeszcze przed świtem.

– Jeśli przywiezie wszystkie części i jeszcze do tego reflektory, żeby było widać gdzie je przykręcać, to tak. Ale jakoś szczególnie to bym na to nie liczył.

– To ja idę skubać dalej. – powiedziałam i udałam się na moją miejscówkę na oponie. Kiedy już wszystkie kłujące gałązki zostały wydłubane z pareo, owinęłam się nim, skuliłam i próbowałam wmówić sobie, że jest mi ciepło. Chyba mi się udało, bo po chwili, pierwszy raz w życiu, zasnęłam na siedzący.

– Madame – obudził mnie zatroskany głos kierowcy. – Tu niewygodnie. Idź się położyć do samochodu.

– A nie przewróci się? – spytałam podejrzliwie.

– Nie, odkopaliśmy go i już stoi w miarę prosto. Tam ci będzie cieplej i wygodniej.

– Bycie białą kobietą ma jednak swoje zalety – pomyślałam układając się na tylnym siedzeniu auta.

Gdy następnym razem otworzyłam oczy, było już widno. Mogłam wreszcie zobaczyć okolicę, w której przyszło nam spędzić noc. Nie była to pustynia jaką znamy z filmów przygodowych. Porastały ją różne krzaczki (producenci tych wrednych kłujących gałązek), tu i ówdzie występowały nawet nieduże drzewka.

– Idę do toalety – machnęłam ręką w stronę oddalonej kilkadziesiąt metrów kępki drzew.

W miejscu, do którego doszłam piasek był ładniejszy, utworzyła się nawet mała wydma i w ogóle podobało mi się tu. Słońce wschodziło coraz wyżej, temperatura powietrza osiągnęła przyjemne dwadzieścia stopni, postanowiłam więc przejść się jeszcze kawałek. W pewnym momencie miałam nawet ochotę usiąść na chwilę, bo piasek wydawał się tu czysty, ale wtedy mój wzrok padł na dziwne ślady na ziemi. Oprócz fal wyżłobionych przez wiatr była tam jeszcze taka jakby serpentynka, kończąca się niedużą dziurą w piasku. A obok jeszcze jedna i jeszcze jedna.

– Tu są chyba węże – zaraportowałam po powrocie Peterowi, przejęta swoim odkryciem.

– Pewnie, że są – odparł zupełnie niewzruszony.

– No wiesz! – już chciałam się obrazić, ale przerwał mi kierowca.

– Jeśli pójdziecie szosą jakiś kilometr, dojdziecie do wioski. Tam jest sklep, możecie kupić sobie coś do jedzenia.

– Super, idziemy! – ucieszył się Peter. – Jestem już okropnie głodny.

– A jak w międzyczasie wróci żołnierz?

– Nie martw się – powiedział kierowca. – Nie zostawimy was. Zresztą i tak musimy tamtędy jechać.

– No to idziemy!

Piętnaście minut spaceru, w coraz cieplejszych promieniach słońca, było bardzo przyjemne. Pustynia ciągnąca się, jak okiem sięgnąć, w każdą stronę, zmieniała swoje oblicze co parę metrów. Najpierw szliśmy wśród wrednych kłujących krzaczków, potem piasek oczyścił się, ale za to pojawiły się drzewa, aż w końcu zobaczyliśmy prawdziwą Saharę, taką ze zdjęć wiszących u mnie w domu nad telewizorem. Spacer podobał mi się coraz bardziej i właściwie zaczęłam się cieszyć z tego całego wypadku, gdyby nie to, przejechalibyśmy tędy nocą, nic nie zobaczyli i niczego nie doświadczyli. Krótko mówiąc, nie ma tego złego…

– Patrz, tu są jakieś domy, może to ta wioska – powiedział Peter.

Wkrótce doszliśmy do osady składającej się z kilku betonowych domów i paru drewnianych chat.

– Ciekawe, który z tych budynków jest sklepem.

– Nie mam pojęcia, ale tam, w namiocie siedzą jacyś ludzie, może się spytasz.

– Dobra.

Wydaje mi się, że kobieta z którą zaczęłam rozmawiać władała francuskim równie słabo jak ja, ale zrozumiała (trochę dzięki mowie ciała), że chcemy kupić coś do jedzenia i ruchem ręki kazała nam iść za sobą. Otworzyła jeden z lepiej wyglądających budynków i z dumą zaprezentowała jego zawartość.

– Co chcecie? – spytała

– Bułkę, banany i coś do picia.

– Tu mamy zimne napoje – odparła pokazując wiadro wypełnione lodem.

Pięć minut później byliśmy bogatsi o kompletnie czerstwą bagietkę, kiść bananów i dość chłodny sok z mango w puszce. Z naszej strony, oprócz pieniędzy, podarowane zostały też licznie zgromadzonym dzieciom, cukierki i baloniki.

– Gdzie będziemy jeść? – spytał Peter.

– Chodźmy na tamtą wydmę – zaproponowałam.

Zanim jednak zdążyliśmy zrealizować nasz plan, usłyszeliśmy warkot nadjeżdżającego pojazdu i dźwięk klaksonu.

– To chyba nasi! – wykrzyknął Peter.

– Niemożliwe – zaczęłam, ale zaraz zmieniłam zdanie. – Tak! To oni!

Samochód zatrzymał się koło nas z piskiem opon.

– Zreperowane! – zawołał uszczęśliwiony kierowca. – Wsiadajcie!

– Już dawno nic mnie tak nie ucieszyło – wyznałam, kiedy po kilku minutach usadawiania się w aucie, w końcu ruszyliśmy.

– Mnie też – zgodził się Peter. – I w ogóle mi nie przeszkadza, że tylne drzwi się nie otwierają i że za każdym razem będziemy musieli przełazić przez przednie siedzenie.

– Mnie też nie! I że zrobiła się szpara i nie mam o co oprzeć głowy, też mi nie przeszkadza. Jedziemy i tylko to się liczy!

Po paru minutach okazało się, że nasza wiedza dotycząca stanu samochodu była dość powierzchowna. Drzwi nie otwierały się kiedy chcieliśmy przez nie wysiąść na postojach, za to bez żadnego problemu robiły to w trakcie jazdy. Po dwóch czy trzech takich niespodziewanych otwarciach, kierowca wysiadł i zadrutował niesforne drzwi. Odtąd podróż przebiegała już bez żadnych problemów, aż do pierwszej po południu. Wtedy samochód zatrzymał się i współpasażerowie poinformowali nas, że będziemy odpoczywać w przydrożnym zajeździe.

Wczesne popołudnie, to w Mauretanii pora, w której absolutnie, pod żadnym pozorem, nie da się nic robić. Lejący się z nieba żar odbiera nie tylko możliwość jakiegokolwiek ruchu, ale też chęć do rozmowy czy nawet myślenia. Jedyne o czym człowiek wtedy marzy, to kawałek cienia, w którym można by zastygnąć w bezruchu i przeczekać piekielny czas.

Wioska, w której się zatrzymaliśmy dysponowała takim miejscem. Z westchnieniem ulgi wydostaliśmy się z samochodu i ułożyliśmy na materacach leżących pod daszkiem, tuż przy drodze. Przez pierwsze piętnaście minut do szczęścia wystarczyło mi to, że mam wyprostowane kończyny. Wszystkie. Potem zaczęłam się pocić.

– Jezu – jęknęłam – w tym skwarze nawet leżeć się nie da.

– Musisz ułożyć się tak, żeby jak najmniej przylegać do materaca – poradził mi Peter.

– I pomyśleć, że jeszcze kilka godzin temu było mi zimno…

– Napiłbym się coli. Zimnej, z dużą ilością lodu.

– Dobry pomysł – wstałam z materaca – pójdę poszukać sklepu. Może jak będę iść, to wzbudzę ruch powietrza i mnie trochę owieje?

– Mhm – zgodził się szybciutko Peter, który liczył na to, że dostanie colę, bez konieczności podnoszenia się z miejsca.

Kiedy kilka minut później wróciłam, niosąc dwie butelki dość zimnej coli, zauważyłam, że na naszym posłaniu zaczął się ruch. Ludzie podzieleni na dwie grupy, damską i męską, zasiedli kręgiem wokół plastikowych miednic, z których wyciągali kawałki mięsa i zajadali z apetytem.

– Madame – na mój widok kobiety zamachały ogromnym kozim gnatem. – Chodź jeść!

– Dziękuję! Nie jestem głodna – odparłam, bo w tym upale nie mogłam sobie wyobrazić przełknięcia nawet najmniejszego kawałka jedzenia. Z butelką coraz cieplejszej coca-coli, ułożyłam się z powrotem na materacu.

– I co? – zainteresował się Peter – znalazłaś jakiś wiatr?

– Tak – odparłam z przekąsem – taki miły ciepły wiaterek. Jakby ktoś suszarkę do włosów włączył.

– Zawsze myślałem, że lubię ciepło – westchnął Peter. – Chyba będę musiał zmienić zdanie.

– Mam nadzieję, że jeszcze trochę i się ochłodzi.

– O, popatrz, kierowca już się podnosi.

– O nie – jęknęłam. – Przecież teraz w tym samochodzie będzie ze sto stopni!

Niepotrzebnie się jednak zmartwiłam, bo kierowca wcale nie chciał, byśmy ruszali. To znaczy, on owszem, wsiadł do samochodu i odjechał, ale wszyscy pasażerowie pozostali na swoich miejscach. Spokojnie myli ręce wodą przyniesioną przez jakiegoś chłopca w plastikowych czajnikach.

– Dokąd on pojechał? – spytałam siedzącego najbliżej nas żołnierza.

– Nie bój się, zaraz wróci – zaśmiał się. – Musi załatać koło, żebyśmy mieli na wszelki wypadek.

Nie było go czterdzieści minut, w trakcie których obserwowałam świat leżąc na przydrożnym materacu, gdzieś w głębi Mauretanii. Pomyślałam o tym, co robiłabym, gdybym teraz była w Warszawie i wydało mi się to tak niewiarygodnie dziwne i dalekie, jak spacer po księżycu. Nie zdążyłam jednak bardziej zagłębić się w kosmicznych rozważaniach, bo moją uwagę przykuł samochód, który zatrzymał się tuż koło nas. Był to zwyczajny osobowy samochód, tak jak nasz wyładowany do granic możliwości. Tym co stanowiło o jego niezwykłości nie była ósemka pasażerów z trudem wysypująca się z wnętrza, ale zawartość bagażnika. Gdy wszyscy ludzie opuścili już pojazd, kierowca otworzył klapę i ku mojemu zdumieniu, zaczął wypuszczać upchnięte tam kozy.

– Popatrz! – zawołałam. – Rety! Ile ich tam jest!

– Raz, dwa, trzy – Peter aż usiadł ze zdumienia.- Trzy małe i dwie dorosłe. To cud, że mu się tam nie podusiły.

– Fakt, ale te przynajmniej teraz mogą sobie pobiegać, a popatrz na te na dachu. Sama nie wiem, które mają gorzej.

Bo pięć kóz w bagażniku, to nie było wszystko. Na dachu, związane w workach jak balerony, leżały jeszcze dwa zwierzaki. Biedaczki, nie mogły zrobić najmniejszego ruchu, z worków wystawały im tylko głowy. Teraz, gdy zobaczyły brykające wkoło samochodu koleżanki, zaczęły rozpaczliwie beczeć.

– Za chwilę i my będziemy musieli się tak upchnąć. Jak myślisz, ile jeszcze nam zostało?

– Policzmy. Wczoraj jechaliśmy ze cztery godziny i dziś też. Powinniśmy być mniej więcej w połowie drogi.

– Czyli granicę przekroczymy dopiero jutro rano.

– A wtedy nasze wizy będą już nieważne – zasępiłam się.

– I tak nic teraz na to nie poradzimy – słusznie zauważył Peter. – Patrz, kierowca wrócił i macha do nas, chyba trzeba się zbierać.

Wsiadanie do pojazdu wychodziło nam coraz sprawniej i już po kilku minutach byliśmy gotowi do odjazdu. Gdy ruszyliśmy, siedzący koło mnie żołnierz postanowił nawiązać z nami bardziej przyjacielskie kontakty i rozpoczął pogawędkę.

– Czy Polska jest duża? – spytał

– Średnia. Jak na Europę, dość duża, ale od Mauretanii mniejsza.

– A ile dni potrzeba, żeby przejechać z jednego końca w drugi?

– Dni? Jeden wystarczy – zaśmiałam się.

– Jeden?! – żołnierz nie mógł wyjść ze zdumienia. – To musi być bardzo mały kraj. Przez Mauretanię jedzie się czasem ponad cztery dni! – dodał z dumą.

– Tak…

Gawędziliśmy sobie jeszcze chwilę, aż dojechaliśmy do stacji benzynowej. Tu okazało się, że w tej podróży nic nie może odbyć się tak po prostu. Każda, nawet najzwyklejsza czynność robiła co mogła, żeby zapisać się w mojej pamięci. Na przykład tankowanie. Niby nic prostszego, podjeżdża się do stacji, odkręca wlew paliwa… No właśnie. Po kilkunastu próbach i bezowocnej szamotaninie z korkiem, kierowca poszedł po pomoc.

– Pewnie koło odpadając walnęło w to miejsce, wgniotło się i nie można teraz otworzyć – powiedział Peter.

– Świetnie!

Pracownik stacji, który przyszedł po chwili z kierowcą, nie próbował żadnych subtelnych metod. Przyniósł wielki łom i zaczął nim walić w karoserię tak, że aż podskakiwaliśmy na naszych siedzeniach. Po kilku minutach, zabieg przyniósł pożądany skutek i kierowca zaczął lać paliwo do baku. Przyglądałam się temu pilnie, bo po tym wszystkim obawiałam się, że benzyna będzie wyciekać wprost na mnie. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło i kolejna godzina drogi upłynęła nam szczęśliwie. A potem złapaliśmy gumę…

– Dobrze, że na poprzednim postoju załataliśmy tamto koło – powiedział żołnierz. – Teraz spokojnie możemy jechać do najbliższego miasteczka i tam poszukać wulkanizatora.

Tak też zrobiliśmy. Miasteczko składało się z jednej ulicy, przy której było mnóstwo sklepów i jeszcze więcej ludzi.

– Patrz, handel w mieście zamarł kompletnie – zaśmiał się Peter.

Rzeczywiście, wszyscy porzucili robienie zakupów i oddali się przyglądaniu dwójce dziwnych białych ludzi

– Proszę bardzo, niech się gapią – zgodziłam się. – Tylko najpierw niech mi dadzą colę.

– Czekaj, zaraz przyniosę – Peter podszedł do najbliższej budki z napojami.

Ludzie jakby ocknęli się i powrócili do swoich zajęć. A my usiedliśmy na stojącym przy drodze łóżku (bardzo praktyczna rzecz) i powoli piliśmy chłodny napój.

– Myślisz, że przed nocą uda nam się gdzieś dojechać? Tak, żeby był hotel i prysznic i toaleta?

– Mam nadzieję. Jezu, ale bym się chciał umyć.

– Wyobraź sobie, kąpiel, czyste ubranie i wygodne łóżko.

– Ale będzie super! I to może już za parę godzin.

Co za szczęście, że nie wiedziałam wtedy, że podróż, która chce być pisana przez duże „P” nie może skończyć się tak po prostu. I żeby stać się podróżą życia musi dostarczyć jeszcze wielu wrażeń. No, ale kiedy czekaliśmy na powrót kierowcy od wulkanizatora, byliśmy w drodze dopiero dwadzieścia cztery godziny i nasza wiedza o podróży prawdziwej była jeszcze bardzo niewielka.

Następne parę godzin znów jechaliśmy bez przeszkód. Krajobraz cały czas był raczej pustynny, ale teraz zaczęły pojawiać się skaliste góry i od czasu do czasu oazy z palmami i szałasami. No i oczywiście wszędzie pełno było foliowych torebek.

Aż do siódmej wieczorem zatrzymaliśmy się tylko raz, żeby w jakiejś maleńkiej, zapomnianej przez Boga i ludzi wiosce, zostawić antenę satelitarną, jedną z tych, które wieźliśmy na dachu.

A kiedy już byłam pewna, że jesteśmy niedaleko celu i niedługo ta męcząca podróż dobiegnie końca, nastąpił kolejny postój. Kierowca ponownie poszedł szukać wulkanizatora, a my rozłożyliśmy się na ułożonych na poboczu materacach.

– Czy nie wydaje ci się to dziwne? – spytałam podejrzliwie. – Do granicy powinno być jeszcze trochę ponad sto kilometrów. Po co robić postój? Przecież niedługo dojedziemy do celu.

– Nie wiem – Peter najwyraźniej nie zamierzał wytężać umysłu. – Dla mnie liczy się tylko to, że mogę wyprostować nogi. I że ten materac jest bardzo wygodny. Chyba się trochę zdrzemnę. Obudź mnie jak będziemy odjeżdżać.

– Dokąd jedziecie? – zagadnął leżący obok człowiek. Był to pasażer z fotela koło kierowcy – ogromny, bardzo czarny mężczyzna, szczelnie owinięty w błękitną szatę. Swym wyglądem budził respekt, ale kiedy zaczęliśmy rozmawiać, okazał się bardzo miłym, bezpośrednim człowiekiem.

– Ja też jadę do Bamako – powiedział, kiedy wyjawiłam mu cel naszej podróży. – Jak chcecie, możemy jechać razem.

– Ale to chyba daleko – zaczęłam niepewnie. – Nie planujesz po drodze żadnego postoju? Przed granicą albo już w Mali, w Nioro?

– Nie, a po co! Tym samochodem dojedziemy prawie do granicy, trzeba będzie tylko znaleźć jakiś transport na ostatnie kilkadziesiąt kilometrów do Nioro,a stamtąd to już bez problemu jedzie się autobusem. Pięć – sześć godzin i jesteśmy w Bamako. To jak? Jedziecie ze mną?

– Co o tym myślisz? – spytałam Petera.

– Nie wiem, ale jeśli to rzeczywiście tak niedaleko, to chyba warto pojechać. I tak zmarnowaliśmy już sporo czasu, może uda się trochę nadrobić.

– Może i tak – zgodziłam się bez przekonania.

Kolejny postój nastąpił trzy godziny później. Zatrzymaliśmy się w dziwnej wiosce, składającej się z długich rzędów mat ułożonych po obu stronach szosy. Za nimi ustawione były drewniane, kryte liśćmi palmowymi, wiaty, w których mieszkańcy wioski przygotowywali dla zdrożonych podróżnych herbatę i kozie mięso. Ponieważ była już ciemna noc, ci, którzy nie byli akurat zajęci obsługiwaniem klientów, spali na matach tuż koło garnków z jedzeniem.

Początkowo nie chciałam się kłaść, zła, że znów przerywamy podróż.

– Przecież jesteśmy już niedaleko – marudziłam. – Tam gdzieś jest miasto z prawdziwym hotelem, z wodą i toaletą.

Z jakąś irracjonalną wiarą, w to, że jeśli się nie położę, to postój zaraz się skończy, siedziałam na macie, tępo wpatrując się w ciemność. Jednak kiedy kierowca, z troską w głosie, powiedział

– Madame, połóż się, trzeba spać, już późno – poddałam się.

– Zdaje się, że i tę noc przyjdzie nam spędzić pod rozgwieżdżonym mauretańskim niebem – szepnęłam do Petera. Oczywiście nie doczekałam się odpowiedzi, bo mój przyjaciel od dawna już smacznie spał, pochrapując lekko.

– Znikąd zrozumienia – westchnęłam i ułożyłam się na swojej macie pomiędzy Peterem i żołnierzem. Przez pewien czas obserwowałam otaczającą mnie egzotykę. Większość, tak podróżnych, jak i mieszkańców wioski, już zasnęła i wkoło zapanował dziwny spokój. Słychać było jedynie szczęk naczyń zbieranych przez kilkunastoletniego chłopca i cichy głos radia. Monotonnie wyśpiewywane sury Koranu, czerń nocy i senność zaczęły tańczyć wokół mnie, sama już nie wiedziałam czy to sen czy jawa. Czy naprawdę słyszę zawodzący śpiew, czy śni mi się ten milion gwiazd?

Obudziłam się o ósmej rano. Słońce świeciło już dość mocno, a wokół mnie tętniło życie. Mieszkańcy wioski uwijali się jak mróweczki, parzyli herbatę, gotowali mięso, biegali w tę i z powrotem obsługując podróżnych, którzy posilali się przed dalszą drogą.

– Będziesz coś jeść? – spytał mnie Peter.

– Jakoś nie jestem głodna – odparłam. – Tylko pić mi się chce.

– Mnie też. Właściwie zjeść też bym coś mógł, ale nie chcę tej kozy. Mam nadzieję, że dojedziemy gdzieś w końcu i uda mi się niedługo kupić coś innego.

– Ja już nie mam takich głupich nadziei….

Okazało się jednak, że tym razem naprawdę byliśmy blisko celu. To znaczy, nie końca podróży, ale miejsca, w którym należało się przesiąść. Po godzinie jazdy, zatrzymaliśmy się na czymś w rodzaju parkingu.

– My jedziemy dalej prosto – powiedział kierowca wdrapując się na dach po nasze plecaki. – A wy musicie skręcić w prawo, tamta droga prowadzi do granicy.

– Daleko to?

– Czterdzieści kilometrów.

– Hm, piechotą raczej nie damy rady – odwróciłam się do Petera. – Musimy znaleźć jakiś samochód.

Usiadłam na leżącym na pylistej ziemi plecaku i już zamierzałam się oddać zamartwianiu, kiedy podszedł do mnie jeden ze współpasażerów – ten duży mężczyzna, który tak jak my, jechał do Bamako.

– Znalazłem transport do Nioro – powiedział. – Tamtą toyotę – pokazał stojący nieopodal samochód. Jeśli chcecie, to zaraz możemy jechać. Tylko wy i ja.

– Nikt więcej? – spytałam zdumiona. – W takim dużym aucie tylko nasza trójka?

– Plus kierowca.

– Naprawdę?!

– Tak.

– To jedziemy! Chodź szybko! – zawołałam Petera.

– Co się stało?

– Pojedziemy tym cudownym, ogromnym samochodem aż do Nioro. Masz pojęcie?! Tylko my i Duży Człowiek! Żadnych pasażerów więcej!

– Niemożliwe.

– Możliwe – zaśmiał się mężczyzna. – A jak się pośpieszymy, to w Nioro złapiemy autobus i popołudniu będziemy już w Bamako.

– O rany… – rozmarzyłam się

Przeładowanie bagaży i pożegnanie się z pozostałymi pasażerami zajęło chwilkę i już kilka minut potem jechaliśmy w stronę malijskiej granicy, rozkoszując się komfortowymi warunkami. Radość trwała dziesięć minut, w czasie których dotarliśmy do najbliższego miasteczka. Tam dosiadł się do nas jakiś ważny pasażer, po którego podjechaliśmy pod sam dom. Zajął miejsce koło kierowcy, a Duży Człowiek przesiadł się do nas. Zrobiło się trochę ciaśniej, ale trzy osoby na tylnym siedzeniu, to jak na afrykańskie warunki, wciąż sytuacja luksusowa. Niestety, zanim udało nam się opuścić miasto, zatrzymali nas kolejni, stojący przy drodze ludzie.

– Jezus Maria! Oni wszyscy zamierzają z nami jechać?! – jęknął Peter.

Na szczęście okazało się, że z otaczającej auto grupki, w podróż wybiera się jedynie para staruszków, pozostali, to odprowadzająca ich rodzina. Kilku mężczyzn, wraz z kierowcą szybko ułożyło na pace samochodu różne tobołki, a na końcu umieścili tam też starszą kobietę. Jej mąż miał jechać w środku, razem z nami na tylnym siedzeniu.

– Chyba wolałabym siedzieć tam gdzie ona – mruknęłam. – Na tych bagażach można się całkiem wygodnie ułożyć, a tu będzie okropnie ciasno.

– Co ty! – zaprotestował Peter. – Tam będzie strasznie wiało. Cała byłabyś w piachu i kurzu. A tu nie będzie tak źle, ten dziadek jest malutki i chudziutki.

– O! – roześmiałam się. – Zafrykanizowałeś się już zupełnie! Jeszcze kilka dni temu nie potrafiłeś sobie nawet wyobrazić czterech osób na jednym siedzeniu, a teraz proszę!

Staruszek rzeczywiście był suchutki i nie bardzo powiększył ciasnotę w samochodzie. Robił jednak, co mógł, żeby zapisać się w mojej pamięci, jako najbardziej uciążliwy współpasażer. Natychmiast po wyruszeniu, zaczął zabawiać wszystkich rozmową. Nie wiem skąd w tym drobniutkim ciele brało się tyle siły, ale kiedy ryknął pełną piersią, to aż podskoczyłam. To znaczy podskoczyłabym, gdybym miała choć milimetr miejsca. W zaistniałych warunkach mój skok był jedynie wewnętrzny.

– Matko Boska! Niech on przestanie mi się drzeć prosto do ucha!

– Niezły jest! – powiedział z podziwem Peter.

Chwilę później okazało się, że głośne mówienie to nie najmocniejszy punkt w repertuarze dziadka. Znacznie ciekawiej zrobiło się, gdy do opowieści przyłączył się kierowca. Najwyraźniej mówił coś bardzo zabawnego i zaskakującego, bo staruszek najpierw zaczął się trząść i kwiczeć ze śmiechu, a potem wydał z siebie przeraźliwie głośny pisk, który przewiercił mi mózg na wskroś.

– Myślisz, że on w ten sposób wyraża swoje zdziwienie? – spytałam zasłaniając ucho, w które znów wwiercał się straszliwy pisk.

– Chyba tak, bo przy okazji robi takie okrągłe oczy.

– Ile jeszcze może być do granicy? Ja tego długo nie zniosę, dostanę trwałego uszkodzenie słuchu. Naprawdę wolałabym jechać na pace.

– Miało być kilkadziesiąt kilometrów, ale nie wiem czy możemy im wierzyć.

– Tu trochę odpoczniemy – przerwał nam rozważania kierowca. – Możecie poleżeć tam w cieniu – pokazał na maty rozłożone pod daszkiem, po drugiej stronie szosy. – A potem zmienimy samochód i pojedziemy do Nioro.

– Zmienimy samochód? – spytałam podejrzliwie. – Dlaczego?

– Wszystko jest w porządku – zamiast kierowcy odpowiedział Duży Człowiek. – Po prostu, ten nie może przekraczać granicy. Dostaniemy inny, ale też wygodny.

– Najważniejsze, że też wygodny – zaśmiałam się. – A ci starsi państwo też z nami pojadą?

– Nie, oni zostają tu.

– Chwała Bogu – pomyślałam i poszłam do Petera, który już zdążył rozłożyć się na matach.

– Jedziemy – głos kierowcy przerwał mi krótką drzemkę – Trzeba się pospieszyć, bo jeszcze przed południem chcę wrócić do domu.

– To musi być już naprawdę niedaleko – powiedziałam spoglądając na zegarek.

Przez następne pół godziny jechaliśmy bez przeszkód, tylko dwa razy zatrzymały nas kontrole drogowe.

Gdy po raz trzeci zatrzymaliśmy się przy stojącym na poboczu rozwalającym się stoliku, kierowca powiedział:

– No, to jesteśmy w Mali.

– Słucham? – byłam pewna, że nie zrozumiałam.

– To jest malijski strażnik graniczny – kierowca wskazał zbliżającego się do nas mężczyznę.

– Jak to?! A gdzie wyjazd z Mauretanii?

– Tam, gdzie kontrolowano nas ostatnio.

– Niemożliwe, tak po prostu? Bez żadnych problemów? Zwyczajnie wypuścili nas bez ważnej wizy? – nie mogłam wyjść z podziwu.

– No widzisz – ucieszył się Peter. – I po co było się denerwować?

– A skąd mogłam wiedzieć, że oni tak wszystko olewają?! – oburzyłam się. – Wszędzie ostrzegali, że szukają byle przyczyny, żeby wyciągnąć od ludzi kasę. A tu mieli powód jak złoto i nic!

– Nie można wierzyć we wszystko co się usłyszy – pouczył mnie Peter. – Ale jeśli koniecznie chcesz kłopotów, to wszystko jeszcze przed nami. Przypominam ci, że nie mamy wizy malijskiej.

– Fakt, trzeba to jakoś wytłumaczyć temu strażnikowi.

– Chcielibyśmy wyrobić wizy – powiedziałam podając przez okno nasze paszporty i uśmiechając się najładniej jak umiałam.

– Teraz? – zmęczonym głosem odpowiedział mężczyzna. Jego twarz zdawała się mówić „O nie! tylko nie wizy! Nie zamierzam nic robić w tym skwarze.”

– Chyba teraz – odpowiedziałam niepewnie. – Potrzebujemy je, żeby wjechać do Mali.

– A nie moglibyście ich wyrobić w Nioro? – spytał z nadzieją pogranicznik.

– Nie wiem. Można tak?

– Tak, tak! – mężczyzna wyraźnie się ożywił. – Jedźcie na komisariat w Nioro, tam wam wystawią wizy – szybko oddał nam paszporty, nawet ich nie otwierając. – Odjazd – machnął ręką i z wyraźną ulgą opadł na krzesło stojące koło stolika.

– Dziwnie się przekracza te afrykańskie granice – westchnęłam zamykając okno i chowając paszporty.

 

Pierwsze co przychodzi mi do głowy, gdy myślę o drodze do Nioro, to kolory. Krajobraz niby podobny do mauretańskiego, różnił się od niego barwą. Wszystko było zdecydowanie bardziej żółte i pomarańczowe. W ogóle, jeśli miałaby malować Afrykę, to Mauretania byłaby w kolorze jasnego piasku, błękitu i indygo, w obrazie Mali zaś, zdecydowanie dominowałyby ciepłe barwy z kolorem soczystego mango w roli głównej.

Tak też pamiętam Nioro, miasteczko jak ze snu o Afryce. Gliniane domy, pylista pomarańczowa droga, świecące na żółto słońce. Upał, nie łagodzony najmniejszym nawet powiewem wiatru. Stojące powietrze i sennie poruszający się ludzie sprawili, że wspomnienie tego miejsca, to nie film, a raczej seria zdjęć. Intensywnych, pachnących słodkim mango i drgających dźwiękami fantastycznej muzyki zdjęć. To też odróżniało ten kraj od Mauretanii. Tam słyszeliśmy jedynie śpiewany Koran. A Mali żyje muzyką. W autobusie, barze, przydrożnym straganie, wszędzie ją słychać. I to nie byle jaką. Malijczycy mają wielu wspaniałych muzyków i wiedzą o tym. Z dumą prezentują utwory rodzimych wykonawców. I trzeba przyznać, że mają się czym pochwalić. Mariam i Amadou od dawna należeli do moich ulubionych artystów, teraz do ich grona dołączyli inni, z Saifem Keithą na czele.

Właśnie włączyłam jego płytę, przywiezioną z Bamako. Dzięki niej, zamiast deszczu padającego za oknem mojego warszawskiego mieszkania, widzę słoneczny dzień w Nioro. Siedzę na plastikowym leżaku przy dworcu autobusowym i przyglądam się okolicy. Mijają mnie kobiety ubrane w pstrokate sukienki i ogromne turbany na głowach. Dzieci wracają ze szkoły niosąc w ciemnych rączkach soczyste owoce mango. Pewnie w tym wspomnieniu jest trochę przekłamania, ale tak właśnie zapamiętałam pierwsze chwile w Mali. Wydawało mi się, że wszyscy jedli mango. Sok ściekał po brodach otaczających mnie ludzi, a aromat był tak upajający, że nie wytrzymałam.

– Ja też takie chcę! – zawołałam. – Czujesz ten zapach? Umrę, jeśli natychmiast nie zjem takiego owocu.

– Poczekaj – mitygował mnie Peter. – Załatwmy najpierw wizę. Pogadaj z naszym kierowcą, on coś do mnie mówi, a ja nic nie rozumiem. Coś o policji, więc chyba ważne.

– Mówi, że może zawieźć nas na posterunek, żebyśmy załatwili wizę. A Duży Człowiek popilnuje naszych plecaków i w razie czego powstrzyma autobus, żeby nie odjechał bez nas.

– To świetnie! Jedziemy!

– Dobra – zgodziłam się. – Ale potem koniecznie kupimy mango. Ostatni raz jadłam zdaje się wczoraj rano, chyba mam prawo być głodna, nie?

Kierowca, zgodnie z obietnicą podwiózł nas pod posterunek policji i pokazał, gdzie możemy wymienić dolary na obowiązujące w większości zachodnioafrykańskich państw franki. Peter w asyście kierowcy poszedł do siedzących niedaleko cinkciarzy, a ja weszłam do budynku policji. Pomieszczenie, w którym się znalazłam, skojarzyło mi się z filmami Louisa de Fines. Tymi o żandarmach. Tam, podobnie jak i tu, panowały wczesne lata siedemdziesiąte. Biurka, maszyny do pisania, wielkie, pożółkłe zeszyty, wszystko wyglądało, jak scena ze starego filmu. Pasowali też do tego dwaj policjanci, piszący coś w skupieniu obgryzionymi ołówkami. Jeden z nich oderwał się od pracy i spojrzał na mnie zdumionym wzrokiem.

– Słucham? – spytał zdejmując okulary w wielkich rogowych oprawkach. – Co się stało?

– Chciałabym wyrobić wizę. A właściwie dwie, dla mojego przyjaciela i dla mnie.

– Wizę… – zadumał się policjant. – Tak, możemy to zrobić. Proszę usiąść i dać mi paszporty.

Policjant otworzył jeden z leżących przed nim wielkich zeszytów i zaczął pieczołowicie przepisywać do niego moje dane. Potem zabrał się za paszport Petera, a mój przekazał swojemu koledze. Ten zaś zrobił coś, co wprawiło mnie w zdumienie. Otóż, nie nalepił żadnej naklejki, nie wbił pieczątki, tylko bardzo powoli i starannie wykaligrafował w paszporcie następujący tekst: „To jest wiza na wjazd i miesięczny pobyt w Republice Mali”. Podpisał się pod tym zamaszyście, pomyślał chwilę, a w końcu powiedział:

– Trzeba chyba przystawić jakiś stempel… Zaraz poszukam – dorzucił i wyszedł.

Wrócił po kilku chwilach z wielką, okrągłą pieczątką. Przybił ją koło podpisu i z wyraźnym zadowoleniem popatrzył na swoje dzieło.

– Jeszcze dopiszę datę – stwierdził. – Proszę, gotowe!

Podał mi paszport i już miał się brać za wypisywanie wizy Petera, ale nagle zatrzymał się i z proszącym uśmiechem powiedział:

– A dałabyś nam prezent?

– Prezent? – zdziwiłam się. – Jaki?

– Wszystko jedno. Daj co chcesz.

– Ale ja nic nie mam.

– Oj, na pewno coś masz – uśmiechnął się i powrócił do pisania. – Cokolwiek.

– Mam tylko to – powiedziałam wyjmując z torby dwie smycze. – Na tym się wiesza klucze. Może być?

– Pewnie! – ucieszył się policjant. – Bardzo ładne. Dla mnie i dla kolegi. Dziękujemy!

Do prezentu dołożyłam jeszcze pocztówkę z Warszawy, po czym, czule żegnani, opuściliśmy posterunek.

– W życiu nie widziałem dziwniejszej wizy – powiedział Peter ze zdumieniem oglądając swój paszport, gdy z powrotem zasiedliśmy na plastikowych leżakach przed dworcem autobusowym. – Mam nadzieję, że ona jest w ogóle ważna.

– Na pewno – odparłam. Byłam bardzo optymistycznie nastawiona do świata, bo w drodze z posterunku kupiliśmy kilka owoców mango, zdążyłam już zjeść prawie dwa i błogość wypełniała mnie całkowicie.

– Cała jestem lepka – stwierdziłam radośnie. – W życiu nie jadłam lepszych owoców. Mango, które sprzedają w Polsce, do pięt nie sięgają tym tutaj.

– Faktycznie, to jakby zupełnie inny owoc – zgodził się Peter. – Widziałaś gdzieś Dużego Człowieka?

– Siedzi tam, za tobą.

– O rety! W życiu bym go nie poznał!

– Najwyraźniej w Mali nie nosi się tych niebieskich prześcieradeł ani pustynnych nakryć głowy. Może szkoda, bo to bardzo malowniczo wyglądało – powiedziałam patrząc na Dużego Człowieka, który podczas naszej nieobecności przebrał się w podkoszulek i dżinsy i nie wyglądał już jak groźny bohater opowieści z Sahary.

– A mnie się podoba, że Mali jest bardziej cywilizowane. Zauważyłaś, że tu jest czyściej? I mają autobusy!

Faktycznie, pojazd koło którego czekaliśmy już prawie godzinę był starym, ale prawdziwym autobusem. I dysponował nawet klasami. Jedna, tańsza, obejmowała dziewięćdziesiąt procent miejsc, druga, droższa, oferowała siedzenie w kabinie kierowcy. Fotele były tam wygodniejsze i bliskość okna pozwalała liczyć na dopływ świeżego powietrza.

Postanowiliśmy dopłacić po tysiąc franków i ostatnie pięć godzin podróży spędzić luksusowo. Z radością usadowiliśmy się w kabinie kierowcy. Myśl o tym, że już niedługo dojedziemy do celu, dodawała nam skrzydeł.

– A jutro nie pojedziemy donikąd! – rozmarzyłam się. – Cały dzień będziemy chodzić po mieście, ani na chwilę nie wsiądziemy do żadnego pojazdu!

– Tak! – poparł mnie Peter – zjemy pyszne śniadanie w miłej knajpce, potem pójdziemy na colę do następnej, a potem zjemy obiad w prawdziwej restauracji.

Podróż rozpoczęliśmy w dobrych humorach. Miejsca mieliśmy wygodne, z magnetofonu płynęła wesoła muzyka, było miło i ciepło. No właśnie. Minęło może pięć minut, kiedy zauważyłam, że skrzynia biegów, do której dotykałam prawie całą powierzchnią lewej nogi, grzeje. Najpierw była po prostu ciepła, potem zaczęła być gorąca, a po dwudziestu minutach poczułam, że mnie parzy. Tak jakby na dworze nie było wystarczająco upalnie!

– Coś nie tak? Strasznie się wiercisz.

– Próbuję usadowić się tak, żeby nie stykać się ze skrzynią biegów.

– Dlaczego?

– Dotknij, to się przekonasz.

– O kurcze! – zawołał Peter zabierając pośpiesznie rękę od parzącej skrzyni. – I to ma być lepsze miejsce!? Wytrzymasz jeszcze trochę? Na najbliższym postoju się zamienimy.

– To zależy kiedy będzie postój…

Przyszło mi czekać nie dłużej niż pięć minut. Do pierwszej złapanej gumy.

– Jechaliśmy pół godziny – stwierdził z rezygnacją Peter. – Nieźle się zaczyna.

Ja wyjątkowo byłam zadowolona z przerwy w podróży, bo naprawdę już nie mogłam wytrzymać tej gorącej skrzyni. Z radością więc przyjęłam kilkunastominutowy odpoczynek. Wszyscy pasażerowie usiedli w cieniu dwóch rosnących przy drodze ogromnych drzew i w spokoju oczekiwali na zmianę koła. Ja poszłam na spacer. Byłam w Mali dopiero parę godzin i ciekawiło mnie wszystko. Kilkaset metrów od szosy była mała wioska. Gliniane, okrągłe domki kryte strzechą, ledwo trzymający się płot skonstruowany z suchych gałęzi i krzątające się wkoło kobiety ubrane w wielokolorowe sukienki i turbany, wszystko razem tworzyło bardzo malowniczy widok, z zapałem oddałam się więc fotografowaniu. Po chwili zostałam oderwana od interesującego zajęcia wiadomością, że koło naprawione i możemy jechać dalej.

Kolejny odcinek podróży trwał mniej więcej tyle samo, czyli około pół godziny. Dojechaliśmy do jakiegoś miasta i zatrzymaliśmy się koło przydrożnego bazaru. Oprócz naszego, zaparkowany był tu jeszcze jeden autobus. Obaj kierowcy przywitali się wylewnie i rozpoczęli ożywioną rozmowę, której rezultatem była decyzja o zmianie pojazdu.

– Wszyscy muszą się przesiąść – oświadczył nasz kierowca, ten autobus jest popsuty i do Bamako nie dojedzie.

Tłumek pasażerów zaczął szemrać, bo w drugim pojeździe siedzieli już jacyś ludzie i było ciasno. Kierowca jednak był nieugięty. Bez słowa przystąpił do przepakowywania naszych bagaży, a pasażerowie widząc, że nic nie da się zrobić, zaczęli mu pomagać.

– My zapłaciliśmy za miejsca w kabinie – powiedziałam.

– Oczywiście, nie ma problemu – drugi kierowca otworzył drzwi. – Siadajcie tu koło mnie.

– Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło – wygłosił złotą myśl Peter. – Nie wiem jak dalibyśmy radę jechać kilka godzin z tą gorącą skrzynią. A ta, proszę, zupełnie zimna.

– No to super! – ucieszyłam się i wystawiłam głowę przez okno. – Naprawdę mam miejsce w pierwszej klasie – pomyślałam delektując się owiewającym mnie wiatrem. – Wygodnie, chłodno. Teraz mogę jechać choćby dziesięć godzin.

Jechałam dwanaście. Najpierw całkiem porządną szosą, potem pylistą, czerwoną drogą, aż wreszcie wjechaliśmy na najprawdziwszą tarę. Taką do prania.

Podobno Tony Halik, podróżując takimi właśnie drogami z małym dzieckiem, wymyślił świetny sposób na pranie pieluch. Po prostu do bagażnika samochodu przyczepił beczkę. Wystarczyło wrzucić do niej brudne rzeczy, wlać wodę, wsypać proszek i wyruszyć w trasę. Wstrząsy na wyboistej drodze działały jak wirowanie pralki i po kilkugodzinnej podróży wszystko było idealnie wyprane. Ja niestety nie dysponowałam wodą (a muszę przyznać, że w trzeciej dobie podróży przydałoby się chociaż ręce umyć), jedynym więc skutkiem jechania po wertepach był bardzo dokładny masaż organów wewnętrznych. Oraz pokrycie grubą warstwą czerwonego pyłu. Siebie na szczęście nie widziałam, ale wystarczyło mi jedno spojrzenie na Petera, który stał się absolutnie jednobarwny. Włosy, twarz, koszulka i spodnie, wszystko było w kolorze ceglastym, takim samym jak ciągnąca się przed nami droga. Ja musiałam wyglądać podobnie.

Jechaliśmy tak i jechaliśmy, dzień przeszedł w noc, obiecane pięć godzin dawno minęło, a końca podróży nie było widać.

– Mam wrażenie, że jadę tak całe moje życie – zwierzyłam się Peterowi. – Nie mogę sobie nawet wyobrazić, że kiedyś miałam do dyspozycji łazienkę i łóżko. I że jadłam z talerza.

Jazda po wyboistej drodze, oprócz trzęsienia i pylenia, obfitowała też w efekty dźwiękowe. W starym autobusie, który w ogóle był głośny, teraz klekotało po prostu wszystko, jakby każda część silnika leżała luzem, siedzenia nie były przymocowane do podłogi, a szyby w oknach były ze dwadzieścia centymetrów mniejsze niż ramy. Hałas był taki, że nie słyszałam własnych myśli. Dlatego też około północy, oglądając rozgwieżdżone niebo, zaczęłam śpiewać. Najpierw szeptem, potem trochę głośniej, a po jakimś czasie, gdy doszłam do wniosku, że i tak nikt mnie nie słyszy, dałam czarnej, afrykańskiej nocy, koncert pełną piersią. Zaśpiewałam wszystkie moje ulubione piosenki i niewykluczone, że jeszcze do dziś po malijskich bezdrożach plączą się kawałki z Kabaretu Starszych Panów.

– „Ja pana z sobą zabiorę w nieznaną podróż daleką” – zawodziłam na całe gardło, zastanawiając się czy Peter jeszcze kiedykolwiek zgodzi się gdzieś ze mną pojechać. – „Nie będzie panu się dłużyć, nie pożałuje pan”.

Mój koncert został przerwany dość gwałtownie, nagłym skrętem na stację benzynową. Wyglądało to na zwykłe tankowanie, więc początkowo się nie zaniepokoiłam. Jednak kiedy po kilku minutach, kierowca nie tylko, że nie zaczął nalewania paliwa, ale w ogóle rozsiadł się na leżącym przy drodze kamieniu i zapalił papierosa, zrozumiałam, że coś jest nie tak. I nie tylko ja, pozostali pasażerowie wysiadali z autobusu, żywo coś komentując

– Co się dzieje?

Sprawę wyjaśnił nam Duży Człowiek.

– Kierowca twierdzi, że nie ma pieniędzy na paliwo.

– Jak to? – nie mogłam zrozumieć. – I co zamierza zrobić?

– Powiedział, że albo wszyscy się zrzucimy, albo dalej nie pojedziemy.

– On chyba oszalał! – zdenerwowałam się. – Przecież zapłaciliśmy za bilety! Nie zamierzam mu dać ani franka więcej!

– Nikt nie zamierza, ale on nie chce ustąpić.

– Wiedziałem, że ta podróż nie może się tak po prostu skończyć – pokiwał smętnie głową Peter.

– A do Bamako zostało nam już mniej niż sto kilometrów.

Ja przestałam się interesować rozmową, bo moją uwagę przykuło stojące niedaleko łóżko, należące chyba do obsługi stacji. Byłam już tak zmęczona, że przestałam rozumować logicznie. Od momentu, w którym zobaczyłam łóżko, nie zastanawiałam się jak wybrnąć z trudnej sytuacji i dojechać w końcu do Bamako. Jedyne co zaprzątało moją głowę, to jak wytłumaczyć wszystkim tym ludziom, że to właśnie ja powinnam dostać najwygodniejsze miejsce do spania. Z wolna zaczęłam się przysuwać do leżanki, a przez głowę przelatywały mi argumenty nie do odparcia. Jestem tu jedyną cudzoziemką, białą kobietą, gościnność nakazuje dać mi najlepsze spanie.

Kiedy byłam już o krok od łóżka, do którego, w moim mniemaniu, miałam pełne prawo, usłyszałam jakiś hałas. To wściekły kierowca zabierał się do tankowania.

Trzeźwość umysłu szczęśliwie mi powróciła.

– Co się stało? – spytałam Dużego Człowieka.

– Powiedziałem mu, że jadąc zauważyłem komisariat policji kilkaset metrów stąd i że zaraz tam pójdę i powiem o całej sytuacji.

– I co?

– I wtedy pieniądze się znalazły – zaśmiał się, dumny z siebie Duży Człowiek.

Dwie godziny później, oczom naszym ukazały się pierwsze zabudowania wielkiego miasta… [/box]