Sebastian Nikiel – „Każdy ma swój Everest”

Sebastian Nikiel –Szczególne wyróżnienie w  konkursie „Audio-Literacki Konkurs Podróżniczy – Opowiedz Historię”

Tekst nie edytowany, dokładnie w tej samej formie jak otrzymany na konkurs.
Mamy nadzieję, że docenicie tego autora. Jeszcze warsztat niewyrobiony, ale za pasję i zawziętość szczególny nasz szacunek.

Polecamy waszej uwadze jego stronę.
http://www.s-nikiel-mojegory.pl/

[box]

Bielsko – Biała 20.10.2010.

„Każdy ma swój Everest”

 

Podobno każdy go ma…i bynajmniej nie o wysokość tu idzie, czy o samą górę, lecz o własny szczyt możliwości i marzeń. Myślę że można wiele mieć ich w życiu, że ewoluują one wraz z nami, z naszym czasem, zmieniając się wraz z naszymi możliwościami. Tak więc mam go i ja. Jednym z takich Everestów, była dla mnie letnia, trzy dniowa, wyprawa w Beskid Żywiecki, w 2010 roku.

* * *

Plecaki od dawna stały gotowe do drogi, a blaty w mojej pracowni, uginały się pod stertą przygotowanego na wyjazd sprzętu. Mój mały jedenastoletni towarzysz – Patryk, codziennie zadawał pytanie: „…kiedy w końcu pojedziemy…”, a ja codziennie kładłem się do snu z tą samą nadzieją – że może jutro…że może jutro mój stan się ustabilizuje, poczuje przypływ energii i będę mógł rozwinąć skrzydła, ruszyć w góry.

Mały codziennie pytał, odchodząc rozczarowany, a ja codziennie to pakowałem, to rozpakowywałem sprzęt, doładowując akumulatorki latarek i innych akcesoriów. Wszystko było gotowe; wszystko prócz mnie. I tak płynęły kolejne dni, które potem zmieniały się w tygodnie. Pierwotny termin wyjazdu z początku lipca, został już przesunięty na koniec miesiąca.

I wreszcie gdy Patryk przestał już zniechęcony pytać, a ja na granicy wytrzymałości, w permanentnie złym humorze, prawie straciłem nadzieję – jest! Pojawiły się pierwsze symptomy stabilizacji, na którą czekałem. Pierwszym sygnałem było ustąpienie w znacznej mierze tego nieznośnego szumu i pisku jaki najczęściej towarzyszy mi w uszach. Nie od razu zareagowałem radością, zbyt dobrze znałem tę chorobę. Doskonale wiedziałem że potrafi rozpalać nadzieję, tylko po to aby zaledwie po kilku godzinach zaatakować na nowo. Pomimo tej świadomości i starań utrzymania w ryzach nadziei, trudno doprawdy zgasić ten mały płomyk, który rozpala się w sercu w takich chwilach. Potrzebowałem jedynie trzech, czterech dni…więc znów przygotowania, ładowanie baterii i cały ten cyrk. Gdy kolejnego dnia mój stan wciąż był dobry, zapadła decyzja – ruszamy.

„Dzień Pierwszy”

Siedziałem na ławce, na dworcu autobusowym. Mój mały towarzysz nawet usiąść nie chciał, nerwowo przestępując z nogi na nogę, zasypując mnie tysiącem pytań. Był bardzo podekscytowany wyjazdem. Podobnie zresztą jak ja. Dla niego była to pierwsza taka wyprawa, pierwszy raz miał spać w namiocie, pierwszy raz miał nieść swój dość duży plecak, było to dla niego niczym odkrywanie nowego świata. I dla mnie był to wyjazd wyjątkowy. Był swoistą podróżą w przeszłość, gdy w czasach dziecięcych jeździłem na wielodniowe wyprawy po górach z Tatą. Poza tym w ostatnich latach, coraz bardziej nękany chorobami, coraz rzadziej udawało mi się wyjechać na dłużej na jeden, dwa dni i to zawsze śpiąc w schroniskach, lub kwaterach. Przede wszystkim jednak może dlatego że ostatnie lata głównie poświęciłem Tatrom, oraz Beskidowi Śląskiemu, całkowicie zaniedbując Beskid Żywiecki. Można więc powiedzieć, że pod wieloma względami był to dla nas obojga wyjazd wyjątkowy.

Podjechał PKS do Korbielowa. Stęknąłem szamocząc się z ciężkim plecakiem. Pomimo sezonu wakacyjnego autobus nie był zbyt wypełniony. Zakupiliśmy bilety i rozsiedli wygodnie w fotelach. Tak oto wyruszyliśmy w nasza magiczną wyprawę.

Krajobrazy szybko zmieniały się za oknem. Myślę że oboje chłonęliśmy je z jednakowym zachwytem i ciekawością. Patryk bo widział je po raz pierwszy, ja bo wróciłem tu po raz pierwszy od dobrych kilkunastu lat. Szlak który zamierzaliśmy pokonać, był jednym z tych których nie miałem okazji nigdy wcześniej odwiedzić. Tak to jakoś wyszło że pomimo iż kręciliśmy się podczas wielu wypraw z Tatą w pobliżu, nigdy nie udaliśmy się na Babią od strony Korbielowa. Tym bardziej był to dla mnie wyjątkowo ważny wyjazd. Planowo zaczynaliśmy w Korbielowie centrum, obok domu PTTK „Smrek”, gdzie włączając się w żółty szlak mieliśmy dotrzeć do szlaku granicznego, biegnącego z Korbielowa przełęcz Glinne aż do Babiej.

Po półtorej godzinie dotarliśmy do Korbielowa. Pogoda była wręcz idealna na górską włóczęgę, nie za ciepło, około 20 stopni, lekko zachmurzone. Wreszcie dotarliśmy do naszego przystanku. Wysiedliśmy, od razu kierując się na szlak. Przed wejściem do lasu, musieliśmy się jeszcze zatrzymać na rutynowy w moim przypadku przepak „przedstartowy”, czyli złożenia kuli ortopedycznej, jej spakowanie, a wypakowanie kijków, ustawienie ortez, wyjęcie aparatu.

W końcu start. Szlak od razu, od momentu wejścia do lasu, ostro rwał do góry, co bardzo dotkliwie dało mi popalić. Minuty mijały, szlak wciąż prężył się stając dęba, a moja forma nagle zaczęła szybko zniżkować. Z oczywistych względów nie informowałem o tym mojego towarzysza. Starałem się te niedogodności ignorować, jednak z każdą minutą robiło się to coraz trudniejsze. Zaczęło mi niemiłosiernie szumieć w uszach, pojawiły się mroczki przed oczami, a nogi zrobiły się jak z waty, ból rozrywał plecy i obie nogi. Pomimo piękna okolicy trudno było zagłuszyć te objawy, gdyż zacząłem odpływać…na szczęście szlak złagodniał, a my opuszczając las weszliśmy na rozległą halę. Podszedłem jeszcze kilkanaście metrów, zygzakując jak pijany i osunąłem się wykończony na skraj pola uprawnego, obok którego przebiegał szlak. Serce waliło mi jak opętane, wiedziałem co się dzieje, poprosiłem swojego małego towarzysza o colę i cukierki. Musiałem szybko uzupełnić glukozę, oraz wziąć leki przeciwbólowe aby zdusić ten przeklęty ból. Nasilenie tego ostatniego było naturalną konsekwencją ciężaru plecaka. Pomimo kilkunastu prób odciążania, ujęcia sprzętu i innych kombinacji nie udało mi się zejść poniżej wagi 28,5 kg i tyle właśnie taszczyłem na uszkodzonym kręgosłupie. Po kilkunastu minutach leżenia w trawie, leki zaczęły lekko działać, a cukier dodał mi energii. Rozejrzałem się wokół. To było piękne miejsce. Potężne górzyste polany, na których skraju przycupnęła niewielka wioska z kilkunastoma domami, kolorowa szachownica pól uprawnych, tonących w objęciach pochylających się nad nimi gór. Na wprost nas znajdowało się Pilsko, zahaczając lekko o nisko płynące, ciężkie sine chmury. W trawach grały Świerszcze, lekko szumiał wiatr. Pomyślałem że zapewne żyje się tutaj ciężko, szczególnie zimą, ale mimo wszystko zazdroszczę ludziom z tej wioski tego piękna które mają dla siebie na co dzień.

Minęło pół godziny. Moje myśli przestały się kręcić wokół niepokojącej perspektywy odwrotu. Czułem wewnętrznie że mam iść, że dam rady. Sapiąc jak lokomotywa, wstałem zakładając plecak. Ruszyliśmy dalej.

* * *

Kluczyliśmy niewyraźną ścieżką pomiędzy polami. Znaki już dawno przestały się pojawiać, kierowałem się wyłącznie intuicją. To była zresztą typowa przywara szlaków biegnących poprzez wioski, lub otwartymi polami, prawie zawsze należy się wówczas liczyć z tym że znaki będą należeć do rzadkości. Idąc coraz bardziej grzęźliśmy w podmokłej trawie i błocie. Ostatnie dni mocno padało. Minęliśmy pierwszy z domów, oraz najwyraźniej zaskoczonych naszym duetem mieszkańców. W sumie bowiem wyglądaliśmy zjawiskowo. Ja, z nogami zakutymi w aluminiowo – plastikowe ortezy, skrzypiącymi pod ciężarem moim i plecaka, co chwilę się potykający, oraz mały Patryk z wielkim plecakiem, do którego była zamocowana…kula ortopedyczna.

Po kilkuset metrach taplania się w błotku, zeszliśmy na asfaltową drogę, wiodąca do górnej części wsi. Tam też, tuż obok starej rozłożystej wierzby natrafiliśmy z powrotem na znaki. Szlak prowadził, podążając za szosą do góry, w kierunku poszarpanej linii szczytów. Zgadywałem że to nimi musi biec granica państwa, a więc właśnie ten grzbiet był naszym celem.

Kilkanaście minut później, opuściliśmy wioskę, pozostawiając za sobą asfalt i zabudowania, wraz z nienasyconym wzrokiem mieszkańców. Znów znaleźliśmy się w krainie z moich dziecięcych wspomnień. Zadziwiało mnie że pomimo upływu lat, tylu tak istotnych zmian w kraju, te zakątki oparły się im wszystkim, wciąż mając ten sam magiczny charakter. Zielone pola, polne ścieżki i drogi poprzecinane płynącymi przez nie źródłami, snopki siana układane ręcznie na drewnianych pachołkach. Tu i ówdzie rozrzucone pod krawędzią lasu stare drewniane chałupy. Dreptając jedną z takich polnych dróg, w akompaniamencie świerszczy i cykad, mozolnie nabieraliśmy wysokości. Po pewnym czasie dotarliśmy zalani potem do linii lasu, dalej wciąż pod górę, poprzez las poprzecinany polanami zmierzaliśmy do widzianego wcześniej górskiego grzbietu. Standardowo znaki to pojawiały się, to znikały, pozostawiając duże pole do autointerpretacji przebiegu szlaku.

Zrobiło się strasznie parno, nie wiał najmniejszy wietrzyk. Tuż obok szlaku, wtulona pomiędzy drzewa i krzewy, stała mała altana. Przed nią drewniane ławy i stół. Zarządziłem chwilowy postój, na złapanie tchu. Oczywiście mój mały towarzysz nie był zachwycony określeniem „chwilowy” więc od razu przystąpił do przedłużania postoju, życząc sobie, to kanapki, potem picia, a jeszcze potem słodyczy. W pewnej chwili jak z pod ziemi pojawił się pomiędzy krzewami leciwy staruszek, z białą jak śnieg brodą i takimi samymi włosami. Podszedł do nas, zapraszając do skorzystania z ławy i stołu przed chatką, która okazała się jego własnością. Wkrótce potem okazało się że jest ludowym rzeźbiarzem i że stojące obok piękne drewniane rzeźby świętych, są jego dziełem. Okazało się również że ma on tu sąsiedztwo. Z przeciwnej strony drogi, również z pomiędzy krzewów wyszedł drugi staruszek. Zagadnęli nas gdzie zmierzamy, gdy dowiedzieli się że do bazy namiotowej na Głuchaczkach, wyraźnie powiększyły im się oczy, wymienili też sugestywne, zaskoczone spojrzenie, w końcu jeden stwierdził że „powinniśmy zdołać tam dojść”. Ta uwaga trochę mnie zaniepokoiła, gdyż nie do końca rozumiałem jej sens, przecież według mapy był to krótki, zaledwie trzy godzinny odcinek…wkrótce miałem się jednak przekonać jak bardzo się myliłem.

W końcu zebraliśmy się do dalszej drogi. Droga stawała się coraz węższa, aż w końcu przeszła w wąską leśną ścieżkę. Prowadziła uparcie do góry, pomiędzy dość gęstym lasem mieszanym z przewagą starodrzewia liściastego. Po drodze minęliśmy, ukryte pomiędzy zielenią stare, opuszczone, chałupy i bacówki. Dodawały one specyficznego, magicznego klimatu temu miejscu. Po 20 minutach od postoju, w oddali, pomiędzy paniami drzew zauważyłem słupek graniczny. Więc moje przeczucie było prawidłowe. Szliśmy w dobrym kierunku.

Mocno zasapani stanęliśmy na granicy. Pomimo że było to drobne zwycięstwo, w mojej bardzo zaniżonej chorobą skali stanowiło powód do wielkiej radości. Po radości przyszedł czas na ocenę faktów. Spojrzałem na zegarek. Nie wyglądało to już tak radośnie. Według mapy dotarcie do tego miejsca nie powinno nam zając więcej niż godzinę pięć minut, a zajęło…dwie godziny. Szybki rachunek, uwzględniający 100% straty na każdej godzinie nie napawał zbyt wielkim optymizmem. Liczyłem się z opóźnieniem, już od dawna moje tempo nie pokrywało się z mapami i miało tendencję spadkową, jednak zazwyczaj utrzymywało się na poziomie 50-60% straty na godzinie, dlatego 100% troszkę mnie zaskoczyło. Spojrzałem na wielgaśny plecak, zapewne nielichy wpływ na ten sprinterski czas miał właśnie on. Jednak najważniejsze że w ogóle idę, za co z całego serca dziękowałem Bogu. Ruszyliśmy dalej.

Od tego miejsca podążaliśmy za czerwonym szlakiem, należącym do głównego szlaku beskidzkiego imienia K. Sosnowskiego. Szlak w zdecydowanej większości prowadził wzdłuż linii grzbietów górskich, charakteryzując się nieustannym opadaniem i wznoszeniem. Było to bardzo męczące, ledwo co wydrapaliśmy się na jakąś górkę, by po krótkim, najczęściej ostrym zejściu, zacząć podchodzić pod kolejną.

Tak przeszliśmy pierwszą z kilku czekających nas górek, Beskid Krzyżowski 923 m n.p.m.. Szczyt, podobnie jak wcześniejszy, był w pełni zalesiony, poza niewielka polaną, w związku z czym nie dawał on zbyt wielkich możliwości do podziwiania pejzażu. Toteż nie zatrzymując się, minęliśmy go, rozpoczynając kolejne zejście. Podobnie jak wcześniej, zejście stromo opadało w dół, prowadząc po wystających z lepkiej ziemi, głazach i kamieniach. Dość ciężko znosiły to moje ortezy, z trudem amortyzując moją i plecaka masę, pchaną grawitacją w dół. Często też się potykałem, co było charakterystyczne dla mojego nie w pełni kontrolowanego chodu. Schodząc ze szczytu nie sądziliśmy w jak piękne miejsce trafimy.

Szlak złagodniał. Pomiędzy rzednącymi drzewami prześwitywała polana. Po wyjściu z lasu przed nami otwarł się niezwykły widok. Tonąc w złotych, przekwitniętych, wysokich trawach, staliśmy na krawędzi dużej, pięknej, górskiej hali. Była to Przełęcz Półgórska (słowacka nazwa: Sedlo Pod Beskydom) 809 m n.p.m. Ponieważ byłem porządnie zmęczony i obolały, korzystając z piękna okolicy, zarządziłem dłuższy postój. Obaj zwaliliśmy się z plecakami w miękkie, pachnące późnym latem trawy. Prócz ich zapachu, halę wypełniała tak dobrze przeze mnie zapamiętana, woń ziół, mchu, ziemi, zmieszanych z zapachem świerków. Leżąc w trawie, znów poczułem jak czas cofa mnie do dzieciństwa, do naszych wędrówek z Tatą do wspomnień wielu podobnych przerw. Te zapachu, obrazy takich miejsc, przetrwały w mojej pamięci blisko 30 lat. Ileż to razy w złych chwilach dodawały mi sił. Byłem szczęśliwy że tu jestem. Zabawne…byłem tu z moim małym towarzyszem, życie zatoczyło koło. Teraz to ja niosłem na plecach szafę ze sprzętem i pełniłem rolę Ojca. Czasem zastanawiałem się czy tak wielkie dziedzictwo które przekazał mi mój Tata, zdołam sam przekazać i czy trafi ono na podatny grunt, czy wyda plon. Cóż…na to czy tak będzie nie mam już pełnego wpływu, mogę jedynie starać się je przekazać, a reszta będzie zależeć od woli i charakteru młodego człowieka. Na pewno tego bym chciał…chciałbym aby wiedza i dziedzictwo mi przekazane nie umarło wraz ze mną, lecz rozkwitało wraz z nowym życiem. Z tych oderwanych rozmyślań wyrwał mnie piękny, barwny motyl, który przysiadł na mojej dłoni. Instynktownie wstrzymywałem oddech, bojąc się go spłoszyć, pragnąc jak najdłużej móc zachwycać się jego pięknem. Zza poszarpanych, szybko płynących po niebie chmur, w bogatych odcieniach, od bieli po siny granat, wyjrzało słońce, tworząc niezwykły spektakl z korony swych promieni, załamujących się w chmurach.

Zabawne…leżałem w wysokich trawach, a pomimo tego nie odczuwałem lęku, ani zdenerwowania, a przecież właśnie w takich trawach można najczęściej natrafić na małą paskudę, która zniszczyła mi życie jakie znałem, obracając w perzynę marzenia i plany – kleszcza. W tej chwili jednak byłem nazbyt obolały i ten ból brał górę nad lękiem. Wokół panowała cisza, przerywana jedynie cykaniem świerszczy, czasem bzyczeniem przelatujących pszczół. Spojrzałem na zegarek…z ulgą stwierdziłem że mogę zażyć kolejną dawkę leków przeciwbólowych. Nie nienawidziłem tego, a równocześnie byłem wdzięczny za to że umożliwiają mi trwanie i w jakimś stopniu korzystanie z życia. Ulga była wyraźna, choć jak zawsze nie całkowita. Byłem bardzo wdzięczny Bogu że choć nękające mnie zawroty głowy dziś mnie nie dręczyły. Obawiałem się jedynie co będzie dalej, co się stanie jak choroba zaatakuję dziś wieczór, lub jutro…w środku gór, z dala od pomocy…była to gra na krawędzi ryzyka, jednak gra której jakbym nie podjął – regularnie nie podejmował, musiałbym nie czynić nic innego niż siedzieć w domu i się poddać. Z rozważań wyrwało mnie niezwykłe zjawisko które pojawiło się na niebie. Niebiesko szare chmury, przechodzące na krawędziach w biel, uformowały się w kształt…anioła ze skrzydłami. Patrzyłem oczarowany tym niezwykłym spektaklem natury. Sięgnąłem po aparat. W tym momencie zza aniołem rozbłysło słońce, tworząc wokół niego świetlista, wielobarwną koronę. Pouczyłem jak przepełnia mnie spokój. Wiedziałem że to zjawisko naturalne, jednak czułem że to, że powstało tu i teraz i w takiej, a nie innej formie, nie było już wyłącznie dziełem przypadku. Gdzieś w środku, w głębi duszy, bardziej poczułem niż usłyszałem głos, zapewnienie, że wszystko będzie dobrze, żebym się nie martwił. I nagle wątpliwości prysnęły, obawy przeszły w pewność że dam radę, że będziemy bezpieczni, abym zawierzył. Uśmiechnąłem się w duchu, dziękując Bogu za ten znak.

Przepełniony tą wiarą, nową siłą, wstałem, zaczynając się pakować i przygotowując do dalszej drogi. Mały towarzysz standardowo chciał posiedzieć trochę dłużej. Dałem mu więc jeszcze trochę czasu, a sam poszedłem na krótki spacer. Z obrazu mapy jaki zapamiętałem tuż obok powinna biec granica, gdzieś tu powinno się również znajdować zielone przejście graniczne. Liczyłem że natrafię tam na jakiś słowacki drogowskaz. Szukałem go gdyż w mojej głowie tliły się pewne uzasadnione podejrzenia związane z rzeczywistym czasem przejścia tego szlaku. Po przedarciu się przez niewielki młodnik, natrafiłem na relikt minionej epoki – rdzewiejącą tablicę ostrzegawczą, z napisem: Pozor Statnia Hranica! Tuż za tablicą biegł słowacki, niebiesko znakowany szlak, oraz łączący się tutaj z nim, szlak żółty. Tak jak podejrzewałem trafiłem tam na choinkę szlaków. I tak jak się obawiałem czasy przejść diametralnie się różniły od tych podawanych na polskich mapach i drogowskazach! Poczułem jak ogarnia mnie złość, takie rzeczy są przecież niedopuszczalne. Czasy różniły się dość istotnie, bo o ponad 1,5 godziny. Według polskich oznaczeń, od momentu wejścia na grzbiet i połączenia się z czerwonym, granicznym szlakiem, do Przełęczy Półgórskiej było około 30 minut. Nam dotarcie tutaj zajęło 1 godzinę i 15 minut. Według tych samych znaków do naszego dzisiejszego celu, Przełęczy Głuchaczki było w sumie 1 godzinę 40 minut. Więc jak u diabła miało się to do faktu, że według Słowaków, z Przełęczy Półgórskiej, dotarcie do Głuchaczek, trwało 1 godzinę 45 minut!? Czyli dodając czas który już szliśmy, od chwili wejścia na czerwony szlak, łącznie wychodziło… 3 godziny, a nie polskie 1 godzinę 40 minut. To dość istotna różnica, w szczególności biorąc pod uwagę że porusza się wyłącznie dzięki lekarstwom zagłuszającym ból.

Z przełęczy szlak wprowadził nas w mieszany las, w którym coraz liczniej zaczynały dominować świerki. I podobnie jak wcześniej, tuż po jej opuszczeniu, ścieżka ostro wyrywała do góry. Sapiąc jak lokomotywy powoli nabieraliśmy wysokości. Szlak generalnie trzymał się teraz w przebiegu granicy Państwowej, mijając zarastającą przesiekę w odległości zaledwie kilku – kilkunastu metrów. Las po stronie polskiej był dość rzadki i raczej liściasty, z licznymi polanami i przesiekami, pomiędzy którymi w dole widać było odległe zabudowania okolicznych wsi i gmin, po prawej słowackiej stronie przeważały świerki, był też dość zwarty i gesty. Ścieżka wciąż uparcie pięła się do góry.

Kilkanaście minut potem wciąż podchodziliśmy pod szczyt, jaki? Który z nich mógł tak dać nam popalić, przypuszczałem że to Jaworzyna, sięgnąłem po mapę. Wszystko wskazywało na nią, tylko czasy oczywiście się nie zgadzały…według mapy już powinniśmy znajdować się na szczycie. Cóż pozostało nadal mozolnie dreptać do góry.

Nasze tempo coraz bardziej spadało, co gorsza pozostało maksymalnie półtorej godziny do zapadnięcia zmroku. Niezbyt uśmiechała się mi perspektywa rozkładania się z całym tym bajzlem po ciemku…a przecież obiecałem małemu że będziemy spali we własnym namiocie. Był to zresztą prawie jedyny powód dla którego z takim wysiłkiem go taszczyłem. Wiedziałem przecież że na Głuchaczkach mają namioty bazowe. Pamiętałem jednak jak ważnym przeżyciem dla dziecka może być pierwsza noc w górach we własnym namiocie, cała atmosfera i otoczka temu towarzysząca. Wspólne rozkładanie namiotu, potem wieczorne pogaduchy…no i noc w górach, w lesie od którego oddziela jedynie cienka warstewka materiału. Pamiętam jak wielkie wydarzenie było to dla mnie, z jaką mieszanką lęku, podniecenia i radości na nie oczekiwałem, no i oczywiście jak to potem mogłem kolegom się chwalić jaki twardziel ze mnie, z tych powodów chciałem aby wszystko wypadło jak należy, aby nic nie zakłóciło małemu tych wspomnień i atmosfery. Choć przyznaję że w myślach były chwilę gdy ciężko przeklinałem ten namiot i osprzęt…łącznie ubyło by z plecaka jakieś 7 kg. Muszę tu bowiem wyjaśnić że z tych samych powodów taszczyłem kuchenkę, zestaw menażek, oraz kartridż gazowy. Chciałem bardzo aby mój mały towarzysz zasmakował prawdziwego, niezależnego od cywilizacji, posmaku wolności jaka można odnaleźć w górach, aby przygoda ta pozostawiła w nim jak najpiękniejsze wspomnienia, a być może i zmotywowała do kontynuowania przygody z górami.

Czas mijał…w końcu nasze tempo przeszło ze ślimaczego beskidzkiego w tryb „himalajski” dwadzieścia kroków, przerwa na wyrównanie oddechu i znów dwadzieścia kroków…szlak zamiast łagodnieć stanął ostro dęba i końca nie było widać temu podchodzeniu. Himalajski typ chodzenia, spadł już do 10 kroków… Zaczynała ogarniać mnie złość, oczywistą przyczyną był narastający ból i problemy w poruszaniu, a kolejnym właśnie narzucone przez chorobę ograniczenia. Zastanawiałem się czy to szlak, to podejście, jest tak długie, czy moje tempo – możliwości stały się tak małe. Jak to możliwe że taka góreczka doprowadza mnie skraj wytrzymałości? Tempo spadło do pięciu kroków, aż w końcu do trzech po których nastąpił dłuższy postój.

Wokół zaczęło robić się lekko szaro, zapadał zmierzch. Po minie mojego towarzysza widziałem że zaczyna się nieco stresować sytuacją, jednak nie w sposób jakiś szczególny, tu na szczęście przydało się doświadczenie jakiego nabył w wędrówkach ze mną. Nieraz już zdarzało się mu wędrować ze mną po zmierzchu po lasach. Spojrzałem na zegarek oczom własnym nie wierząc, podejście pod tą górę już zajęło nam…1 godzinę, gdy według polskich map cały szlak od włączenia w czerwony, aż po Głuchaczki miał zająć nam 1:40 minut, ze złością myślałem o znakarzach i PTTK, nie ma co, popisali się tutaj z tymi czasami, natomiast wydawcy map po prostu powtórzyli ich błędy bazując na złych wskazaniach. Irytujące najbardziej było to że nikt po drodze, ani znakarze, ani kartografowie, nie zdziwił się że w ogóle nie pokrywa się to z czasami słowackimi…

Dochodziła dziewiętnasta. Po prawej stronie, pomiędzy wysokimi świerkami otworzyła się piękna panorama na Babią Górę nieco dalej po prawej, bliższe Pilsko. Szczyty tonęły w niebieskiej poświacie wieczoru, jedynie same ich wierzchołki płonęły purpurą zachodzącego słońca. Pomyślałem że właśnie dla takich widoków, takich magicznych chwil warto wspinać się nawet pod najbardziej wymagające ze szczytów. Było idealnie cicho, jedynie wiatr cichutko szumiał wysoko, w koronach drzew. Powietrze przepełniał zapach lasu, wilgoci, oraz świerkowej żywicy.

Wreszcie po 1 godzinie 35 minutach nieustannego sapania i walki z grawitacją, ciągnące uparcie nasze plecaki do ziemi, pomiędzy koronami drzew pojawił się prześwit, niechybny znak że jesteśmy już blisko szczytu. Chwilę potem, ot tak, bez żadnych fanfar, szlak wyprostował się, wprowadzając na mizerną polankę, zarośniętą ze wszystkich stron lasem, tuż przy przesiece granicznej. Na rozłożystym Klonie krzywo wisiała stara tabliczka – Jaworzyna 1046 m n.p.m.

Nie zbyt było to budujące… Wręcz miałem ochotę ją zerwać. Dla mojego małego towarzysza wręcz powód do rozpaczy. Zwaliliśmy się ciężko na sterczące wśród maliniaków pniaki. Wyciągnęli napoje i próbowali wyrównać oddech. Rozejrzałem się. Szlak w tym miejscu wchodził aż na krawędź dawnej przecinki granicznej. Myślałem o tym jak dziwnie to wygląda…pomiędzy metrowymi chaszczami, stał lekko przechylony, pordzewiały słupek, z dawniej budzącą grozę tabliczką: „Pozor Statnia Hranica!” dziś relikt nie tak dawnych znów czasów. Jeszcze przecież nie tak dawno przekomicznie tej magicznej – umownej – zielonej linii zazwyczaj kończyło się błyskawicznym aresztowaniem, oraz nieplanowaną wycieczką do strażnicy WOP. Wizy, pozwolenie, paszport…dziś dla młodego pokolenia, jak mój towarzysz, aktualnie szwendającego się po tej zielonej granicy, nic nie znaczące słowa i oby już tak pozostało.

Dochodziła 19:10 gdy ruszyliśmy dalej. Jak we wcześniejszych przypadkach zejście ze wzniesienia było strome, gwałtowne i nieporównywalnie krótsze od strony z której podążaliśmy. W lesie zrobiło się już mocno szaro, jedynie pomiędzy koronami drzew, przesiekach i polanach było jeszcze trochę wieczornego światła. Schodząc zbierałem porządne baty, każdy krok, odbijał się tysiącem rozpalonych gwoździ w głowie, do tego niedokończone dzieło chirurgów – prawe kolano, które już trzy razy mieli pod nożami, spuchnęło tak bardzo że ledwo mieściło się w ortezie. Nic więc dziwnego że pomimo przepełniającego mnie piękna otaczającej, układającej się do snu natury, równocześnie mocno się irytowałem, klnąc cicho pod nosem…

Szlak złagodniał, opuściliśmy zasadnicze zejście z Jaworzyny, wchodząc na zalesione, opadające lekko w dół siodło. Ścieżka wyprowadzając nas na krawędź lasu, prowadziła wzdłuż borowin i polan, wciąż opadając. Dochodziła 19:30, według sławetnych czasów przejść, od dobrych dwóch / dwóch i pół godziny powinniśmy leżeć na Głuchaczkach w namiocie. Owszem brałem poprawkę na moją formę, do każdej godziny doliczając 50% więcej czasu, ale nie wziąłem poprawki na dodatkowe błędy w znakowaniu ścieżki! Niespodziewanie od naszego szlaku w prawo odbiła odnoga, tuż obok wisiała na drzewie tabliczka z informacją: Bacówka Wiktorówki 30 minut. Szybki rzut oka na mapę przywrócił mi nieco zważony humor, wszystko wskazywało że jesteśmy już bardzo blisko celu. Przypomniałem sobie również o wręcz oczywistej metodzie ustalenia odległości w rejonach przygranicznych, o liczeniu słupków. Każdy z nich ma przecież własny numer identyfikacyjny, znając kierunek marszu, oraz wartość poprzednią, łatwo można obliczyć w przybliżeniu ile drogi jest jeszcze przed nami, tym bardziej że na szczęście na mapach umieszczano ich numerację, było to zapewne lepsze rozwiązanie od polegania na feralnej mapie.

Niedawno mijaliśmy podczas zejścia z Jaworzyny słupek numer 96, teraz staliśmy obok słupka o numerze 95. Według mapy tuż obok numeru 94 znajduję się baza namiotowa. Przyspieszyliśmy. Opuszczając siodło, szlak ponownie zaczął dość mocno opadać. W ostępach leśnych było już prawie zupełnie ciemno. Nagle w prześwicie pomiędzy drzewami zobaczyłem nasz cel. W dole pomiędzy snująca się po hali mgłą, nieco po lewej stronie hali, dostrzegłem ponad drzewami dymiący komin bazowej stołówki i półokrągłe, zielone szczyty wojskowych namiotów. Byliśmy u celu. Podzieliłem się czym prędzej wieściami z małym, w którego automatycznie wstąpiły nowe siły, rwał się do przodu jak młode źrebię, w końcu wiedząc już że nie pobłądzi puściłem go przodem.

Po kolejnych kilku minutach opuściliśmy las, schodząc w kierunku bazy, porośniętymi młodnikiem świerkowym i borowinami, obrzeżami przełęczy Głuchaczki. Widok z tego miejsca był doprawdy imponujący, trzeba przyznać że baza miała malowniczą lokalizację. Po przeciwnej stronie przełęczy wznosiło się zielone cielsko Jałowca. Po prawej za nim widać było nasz jutrzejszy cel – Babią Górę.

* * *

Dochodziła dwudziesta gdy z ulgą zrzuciliśmy plecaki. Wchodząc na teren bazy namiotowej na Przełęczy Głuchaczki, czas jakby przestał obowiązywać, znów byłem małym chłopcem, wędrującym z Tatą, ta sama atmosfera, ta sama radość. Przez te wszystkie lata, obiekty tego typu nie wiele się zmieniły, w stosunku do obrazów jakie wyniosłem z dzieciństwa. Zapach palonego świerkowego drzewa, maksymalnie uproszczone, ascetyczne wyposażenie, klimatyczne drewniane toalety, wojskowe namioty, źródło służące za wodopój i łazienkę równocześnie.

Baza była prawie pusta. Poza bardzo miłą parą gospodarzy obiektu i jedną turystów, nie było w niej nikogo więcej. Obiekt składał się z dwóch rzędów dziesięcioosobowych namiotów, ułożonych na planie prostokąta. Po jednej stronie ustawiono trzy namioty, po drugiej dwa, oraz drewniany budynek, wielofunkcyjnej stołówki z kuchnią. Na styku dwóch linii namiotów znajdowało się wejście, z stojącymi tam, dwoma dumnie powiewającymi na wietrze flagami: Polski i Unii Europejskiej. My zdecydowaliśmy się rozłożyć nasz mały namiocik, mniej więcej po środku bazy.

Moment rozkładania namiotu, był jednym z tych ważniejszych dla mojego partnera, toteż pozwoliłem mu na jak największą inicjatywę, pomimo że nieco ścigał nas zapadający już teraz błyskawicznie zmrok. Z zadaniem uporaliśmy się mimo wszystko dość szybko, bo w jakieś dziesięć minut, potem szybkie wrzucenie sprzętu do wnętrza, przepak, a potem spokojniejsze już przygotowania do kolacji.

* * *

Do kolacji zasiedliśmy już w czołówkach. Posiłek składał się z prawdziwego, prostego, górskiego jedzenia – dwóch zupek chińskich, w jednej menażce, konserwy mięsnej i kilku kromek chleba. Do tego mały luksus w postaci kawy, oraz dużo gorącej herbaty. Dzięki uprzejmości gospodarzy, Gosi i Piotrka, nie musiałem nawet wyciągać kuchenki, gdyż przygotowali oni dla nas wrzątek. Takie właśnie małe, miłe gesty budują niepowtarzalną atmosferę i klimat tych miejsc. Klimat dla którego zawsze warto w nie powracać. Po kolacji i przebraniu się w nieco wygodniejsze stroje i obuwie, pomimo że ledwo już zmuszałem swój protestujący organizm do wysiłku, wyciągnęłam małego na krótką włóczęgę. Chciałem podczas niej pokazać mu magię górskich nocy, a samemu przeżyć jeszcze raz podobne chwile, do tych jakie pamiętałem z dzieciństwa.

Nasi gospodarze udali się na spoczynek. W bazie zapadła magiczna cisza. Było zupełnie ciemno. Z czołówkami zeszliśmy ścieżką w kierunku źródła, nieco się odświeżyć. Gdy wracaliśmy usiadłem na obrzeżach bazy na drewnianej ławie i kazałem Patrykowi, czyniąc to samo, wyłączyć czołówkę. Gestem pokazałem mu wcześniej aby milczał. Położyłem się wygodnie na plecach wpatrując w czarne niebo. Patryk położył się obok, leżeliśmy tak kilka minut nim nasze oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Wówczas rozpoczął się niezwykły spektakl natury. Wyostrzone zmysły rejestrowały delikatne dźwięki nocnego życia lasu. Nieopodal szumiała kaskada uderzającego o drewniane korytko strumyka. Wiał delikatny wietrzyk, poruszający szepczącymi melodyjnie koronami drzew. W trawach swój wieczorny koncert rozpoczęły cykady i świerszcze. Było ciepło, acz powietrze było rześkie, pozbawione upalnego gorąca słonecznego dnia. Przepełniał je intensywny zapach świerków, ziół, oraz słabnąca nuta dymu z wygasającego w stołówce pieca. Najpiękniejszy jednak spektakl rozgrywał się nad naszymi głowami. Zabawne tyle się wokół mnie, wokół nas zmieniło, czasem wydaje się nam że zmienił się cały świat, w takich chwilach, w takich miejscach, można na nowo odkryć, nauczyć się pokory i dystansu wobec takich myśli, wobec siebie. Bowiem tu odkrywamy że tak naprawdę nasze życie jest jedynie krótką chwilą, a nasz wpływ na świat ograniczony. Niebo na które patrzyłem, zapachy które chłonęłam, góry których zarysy widziałem w świetle księżyca, były tu zanim się narodziłem i zapewne będą długo po tym jak ja już odejdę.

Na niebie skrzyły się tysiące gwiazd, widać było całą drogę mleczną, tylko tu w górach, ponad czapą smogu miast można było zobaczyć ich tyle. Było to niebo jakie zapamiętałem jako kilkuletni bajtel, którego magia mam nadzieję zapiszę się również we wspomnieniach Patryka. Jakiś czas później po cichu bez zapalania czołówek wróciliśmy do namiotu.

„Dzień Drugi”

Już od dłuższego czasu targany rozrywającym bólem, a nawet pomimo zażytych silnych środków nasennych nie mogłem spać. Kręcąc się z boku na bok, pojękując cicho, to znów klnąc, wyczekiwałem pierwszych oznak świtu. Wolałem już iść obejrzeć kolejny z niezwykłych cudów natury niż pozostać w namiocie i dać się pochłonąć bólowi. Nie mogłem też zażyć środków przeciwbólowych, gdyż wówczas byłoby mi bardzo ciężko dotrwać, w jako takiej sprawności, choćby do wieczora.

Tak trwając w pół letargu, doczekałem trzeciej trzydzieści rano. Nareszcie na zewnątrz zaczęło szarzeć. Zaczynały się fotograficzne łowy. Stękając zmusiłem swoje niezadowolone kości do wstania. Najciszej jak potrafiłem wyszedłem z namiotu. Uderzyło mnie świeże, rześkie, poranne powietrze, przesycone wilgocią. Zapowiadał się piękny dzień.

Wciąż jedynie się szarzało, gdy wyruszyłem na swą wędrówkę po terenach wokół bazy. Świt tutaj zaczynał się nieco później ze względu na ukształtowanie terenu. Przełęcz leżała pomiędzy dwoma masywami na linii południowy-wschód / zachód, co skutecznie opóźniało moment wychylenia słoneczka zza linii szczytów. Za nią widać było już jednak srebrzystą poświatę wschodu.

W bazie pojawiło się kilka ciekawych, pomysłowych patentów, raczej nie znanych za moich dziecinnych lat. Jednym z nich był kolektor słoneczny, ciepłej wody. Nazwa kolektor może być tutaj nieco myląca, jako że tak naprawdę był to zwykły bojler na wodę, tyle że pomalowany skupiającą promienie słoneczne, czarną farbą. Rurki z niego wychodzące prowadziły do drewnianego „studia metamorfozy”, jak pomysłowo nazwali ją włodarze, czyli prysznica. Rozbawiony tym napisem, a w szczególności rysunkiem pod nim, poszedłem dalej.

Kolejnym miejscem które odwiedziłem, przedzierając się wśród wysokich traw, co fatalnie odbiło się na moich butach i spodniach, były sławetne szalety. Jak się spodziewałem nie zawiodłem się i tu na humorze zarządców, jeden z nich nazywał się: Kmicic, drugi: Oleńka. Wewnątrz prócz wiadomego wyposażenia, trafiłem na…najprawdziwszy telefon! Co prawda kabel kończył się w trawie, ale kompozycja zasługiwała na uznanie. Widok z szaletu był doprawdy imponujący, w zasadzie to chyba dobrze że nie mam takiego w domu bo prawdopodobnie większość czasu spędzałbym w nim. Toaleta wyeksponowana była dokładnie na północny-wschód, toteż prócz wiadomej usługi, miałem zapewniony widok na wschód słońca w pierwszej klasie.

* * *

Słońce tym czasem rozpoczęło swój magiczny spektakl. Dochodziła 5:14 gdy wyjrzało znad masywu Jałowca. Zrazu nieśmiało, ogłaszając swe nadejście jasno płonącym srebrem nad krawędzią gór, by po chwili wybuchnąć z całą siłą, szybko przechodząc w kolor złoty. Z zapartym tchem obserwowałem ten pokaz, nie mogąc zdecydować się co w pierwszej kolejności uwiecznić na zdjęciach. Wszystko było tak, piękne, wszystko ważne, świeże i niezwykłe. Fotografując budzące się do życia rośliny, skąpane w porannej rosie, zauważyłem wznoszące się nad krawędzią lasu, piękne, kłębiące się fantazyjnie, snując po trawach, by wznieść się do góry, ponad korony drzew, białe obłoki mgły. Nie mogłem oczywiście odmówić sobie przyjemności ich sfotografowania, pomimo że aby uzyskać ładny plan zdjęciowy, stałem po kostki w wodzie, a po kolana w mokrej trawie.

Zadowolony z efektów wyprawy zdjęciowej, poczłapałem z powrotem ku naszemu namiotowi. Przepełniała mnie wewnętrzna radość i wdzięczność Bogu, że mogłem tu być, że akurat dziś była tak piękna pogoda, że mogłem to zobaczyć. Dodatkowym jakże ważnym dla mnie aspektem tegoż pięknego poranka był fakt że umożliwił mi on choć częściowe zapomnienie. Wiedziałem również że stanie się on na długie miesiące źródłem siły, z którego będę czerpał w tych gorszych chwilach życia.

Dochodziła 6:15, nadszedł czas najwyższy aby zbudzić mojego towarzysza. Przed nami był długi, piękny, pełen wrażeń dzień.

* * *

Po śniadaniu i uporaniu się z górą gratów, która łatwo wyszła, ale za żadne skarby nie chciała do plecaków powrócić, przyjęciu dużej dawki znieczulającej na ból chemii, byliśmy gotowi do dalszej drogi. Bazę namiotową opuściliśmy o godzinie 9:30 rano.

Teoretycznie podążając na Babią Górę, nadal powinniśmy iść za głównym szlakiem beskidzkim, jednak było by to w moim przypadku bez sensowne marnotrawstwo wąskich zasobów sił, dlatego korzystając z dobrodziejstw otwartych granic, skracaliśmy bardzo wydajne polski szlak, korzystając ze Słowackiego skrótu. Omijał on pętle jaką polski szlak, trzymający się w swym przebiegu grzbietów górskich, zataczał przez Jałowiec i Mędralową.

Tuż po opuszczeniu bazy, przecięliśmy czerwony szlak, by chwilę potem po dotarciu do krawędzi lasu, obrać drogę na wytyczony na oko azymut, który miał nas przeprowadzić przez przecinkę graniczną, na znajdujący się gdzieś w dole słowacki żółty szlak. Było to nieznaczne nagięcie zasad, lecz tak naprawdę mogłem przecież zawsze powiedzmy…się zgubić.

Przejście przez zieloną granicę, w tym miejscu, być może nazbyt pochopnie wybranym, nie należało do łatwych. Jak pisałem wcześniej przecinki graniczne, są bowiem od wielu lat nie przycinane, ani wyrębywane. Liczne młodniki, olch, klonów i świerków, czasem znacznie mnie przerastające, trawy po pas, wszędobylskie maliniaki, oraz pułapki ze starych, niewidocznych pniaków, stanowiły dość wymagającą barierę dla moich ortez, oraz małego wzrostu partnera. Momentami ponad trawę i chaszcze wystawał mu jedynie maszt flagi, towarzyszącej nam na wyprawie – „Chce Chodzić”*.

Było to wszystko pomimo trudności bardzo zabawne, szczególnie poruszający się ponad zielenią maszt bez człowieka. Przeprawą odbyła się dość sprawnie. Być może z obawy przed pogranicznikami. Po niecałych 10 minutach byliśmy po drugiej stronie granicy, na Słowacji. Chwilę potem natrafiliśmy na ich żółty szlak, wiodący a jakże wzdłuż asfaltowej, najprawdziwszej szosy. O zgrozo… Nie ma co, nie lubią niewygód Ci nasi bracia zza południowej granicy. Zaraz potem, jakby w odpowiedzi na nasze obawy, pojawił się na drodze zmotoryzowany patrol służby granicznej, spotkanie to przebiegło bez sensacji. Zastanawiałem się jednak jaki maiłoby ono przebieg gdyby doszło do niego o 10 minut wcześniej…

Wyjeżdżając do końca nie byłem pewien pogody, teoretycznie po dwóch tygodniach deszczy, poprzedzających nasz wyjazd, zapowiadali nareszcie krótkotrwałą poprawę pagody, ale pozostawał zawsze ten mały margines niepewności. Z ulgą więc mogłem stwierdzić że i w tym aspekcie Bóg zadbał aby wyprawa miała piękną oprawę. Granatowe niebo było właściwie bezchmurne, poza niewielkimi białymi obłoczkami. Pomimo wczesnych rannych godzin było już bardzo ciepło.

Deptaliśmy, zdzierając buty na Słowackim asfalcie w kierunku Tabakowego Siodła. Droga delikatnie, choć nieustannie prowadziła do góry. Minęliśmy Vyśny Tajh. Upewniło mnie to że podążamy we właściwym kierunku.

W głowie wciąż miałem wczorajszy obraz anioła w chmurach…nie wiem, to jedna z tych wyjątkowych chwil w życiu gdy ma się wrażenie – nie – pewność, że uczestniczyło się w czymś wyjątkowym, w czymś ważnym, w czymś co było znakiem, którego znaczenia nawet nie jesteśmy w stanie w danej chwili do końca sobie wyobrazić. Do końca pojąć…

Szosa zakręcała w lewo, dość ostro pnąc się do góry. W miejscu tym szlak, ku mojej radości rozstawał się z nią, prowadząc nadal prosto, w świerkowy las. Chwilę potem i szlak ostro wyrwał do góry, wyciskając z nas nielichą ilość wody. Równo po godzinie i 15 minutach dotarliśmy z powrotem na polski czerwony szlak, dotarliśmy na Tabakowe Siodło, czyli inaczej Przełęcz Jałowiecką Północną.

Podążając już za czerwonym szlakiem, prowadzącym wzdłuż grzbietu, wzdłuż granicy, kierowaliśmy się na Babią. No właśnie…wiedziałem że wkrótce przyjdzie czas podjąć ostateczną decyzję odnośnie przebiegu naszej dalszej trasy. Teoretycznie plan pierwotny zakładał przejście trasy w dwa dni, czyli dzisiejszego dnia mieliśmy od razu razem z plecakami iść za szlakiem na Małą Babią, dalej przez Przełęcz Brona na Babią Górę, a następnie zejść z powrotem na Bronę i do schroniska PTTK na Markowych Szczawinach. Tam po odpoczynku mieliśmy kontynuować trasę schodząc do Zawoi na ostatni PKS i tak zakończyć wyprawę. W teorii wyglądało to bardzo ładnie, ba czasowo też, tyle że jeśli liczymy czasy dla przeciętnego Kowalskiego, bez ortez i z troszkę lepszą kondycją…wczorajsze opóźnienia, ich długość, oraz ilość wysiłku jaki musiałem włożyć choćby w pokonanie Jaworzyny, dały mi mocno do myślenia. Moja forma poszła znów w dół i raczej szaleństwem było sądzić że uda nam się pokonać z tymi szafami Babią… W górach, ale i na dole w życiu codziennym zawsze staram się mieć awaryjny plan „B”, tak było i tym oczywiście razem…

Minęliśmy Przełęcz Jałowiecką Południową. Chwilę potem dotarliśmy do Żywickich Rozstai. Tu nasz czerwony szlak zakręcał na Markowe Szczawiny, a niebieski słowacki, wraz z polskim zielonym podążał nadal na wprost – wprost na Małą Babią Górę…decyzja była oczywista, jednak jak zawsze w takich chwilach odczuwałem małą kującą igiełkę, gdzieś w duszy, że oto znów muszę ustąpić przed choroba, igiełka złości i żalu…osłodzonego jednak nadzieją że dobra pogoda się utrzyma a my jutro odwiedzimy Babia Górę.

Z moim małym towarzyszem nie musiałem zbyt długo dyskutować na temat zmiany planów, oczywiście ucieszył się z perspektywy kolejnego noclegu w górach, ale najbardziej chyba z tego że nie będzie dziś musiał iść pod tę górę (Babią) która mu wcześniej pokazałem. Tak więc odbiliśmy w lewo, obierając kierunek na schronisko PTTK Markowe Szczawiny. Plan „B” zakładał nocleg w schronisku, a potem rano na lekko, można rzec w stylu „alpejskim” szybkie zdobycie Babiej Góry przez przełęcz Brona, następnie zejście z powrotem do schroniska przez Perć Akademików, po czym po odpoczynku odwrót do Zawoi.

Plan „B” był tak naprawdę już bodajże planem „i”, albo jeszcze odleglejszą pozycją z polskiego alfabetu. Plan trasy był bowiem wielokrotnie modyfikowany wcześniej, jeszcze w domu, gdy po euforii pragnień i zamierzeń, jego cele topniały w zderzeniu z moją formą. Pierwotnie szlak mieliśmy zacząć od Ujsoł. Pierwszy dzień miał był przejściem na Krawców Wierch, dalej w kolejnym dniu przejście na Pilsko, trzeciego dnia na Głuchaczki, a potem już zgodnie z tym który obecnie realizowaliśmy. Następnymi opcjami, było odwrócenie sytuacji, czyli Głuchaczki, Babia, Polica, Krupowa, Jordanów. Plany te zostały szybko i brutalnie zweryfikowane przez rzeczywistość, jednak z uporem osła trzymałem się dwóch najważniejszych celów, Przełęczy Głuchaczki, oraz Babiej Góry. Tej pierwszej bo zawsze mi uciekała, tej drugiej bo nie byłem na niej od dobrych kilkunastu lat.

* * *

Szlak wiódł łagodnie płajem, wzdłuż urokliwych, tonących w kwiatach i zieleni polan i hal, to znów lasem świerkowym. Przez większość czasu towarzyszył nam imponujący widok na masyw Małej Babiej Góry.

Teren po trwających przez ostatnie 14 dni deszczach, był wyjątkowo podmokły. Co empirycznie, ku mojej rozpaczy sprawdził mój mały towarzysz, gdy gapiąc się w chmurki, drzewa, wszędzie tylko nie pod nogi, wyrżnął klasycznego telemarka w błoto, z dodatkowym podparciem na łapki. Gdy się podniósł z mlaszczącego błotka widać było mu jedynie białka oczu…w kolejnym ruchu rękami elegancko wszystko roztarł i tak ruszyliśmy dalej…

Po pół godzinie dotarliśmy do Fickowych Rozstai gdzie do naszego czerwonego szlaku, dołączył szlak żółty z Zawoi Czatoża. Niedługo potem szlak wprowadził nas w las, dość intensywnie się wznosząc. Niespodziewanie las zaczął się zmieniać. Coraz liczniejsze były martwe, lub zaatakowane przez kornika, kikuty drzew. Stopniowo zdominowały one pejzaż. Ostatni raz byłem w tym miejscu ponad 12 lat temu, wówczas miejsce to pokrywał zdrowy, świerkowy las… wyglądało to surrealistycznie. Równocześnie było przygnębiające i piękne… miało w sobie specyficzny, mroczny klimat, coś co sprawiało że nie można było przejść obok obojętnie.

Niedługo później dotarliśmy na skraj polany. Za drzewami pojawiły się kontury schroniska PTTK na Markowych Szczawinach. Gdy stanęliśmy przed nim widok był dla mnie nader zaskakujący. Pamiętałem ten obiekt jako jedno z najbardziej klimatycznych miejsc w Beskidzie Żywieckim, miejsc w które masowo ściągali ludzie gór, z licznymi górskimi imprezami, mające swój klimat i ducha. Wewnątrz zawsze unosił się ten jedyny właściwy dla starych górskich obiektów zapach drewna, dymu i kuchennych potraw.

Teraz stałem przed multi nowoczesną bryłą architektoniczną, z dużą ilością szkła. Porównanie co najmniej zaskakujące. Ten nowy obiekt przypomniał mi kopię trendu wyznaczonego przez nowe schronisko na hali Miziowej pod Pilskiem. W jednym i drugim przypadku oba obiekty straciły swój wyjątkowy klimat, a co za tym idzie tworząca tą atmosferę ludzi gór. Było to wszystko jednak jeszcze nic w porównaniu z zaskakującymi wnętrzami które miałem zobaczyć…

Poszedłem do recepcji z lekką obawą, jako że nocleg tutaj nie był planowany, lecz został niejako wymuszony przez moją formę, że może się okazać że takowych nie ma. Z dawnych lat pamiętałem bowiem że schronisko był zawsze mocno oblegane, a w okresach wakacyjnych, w najlepszym razie można było liczyć na glebę na stołówce…i znów zaskoczenie, bez najmniejszego kłopotu dostaliśmy nocleg w 4 osobowym pokoju.

Teraz troszkę o wnętrzach schroniska, wobec których żaden kochający i znający od lat góry człowiek nie mógłby przejść milcząc. Tuż przy wyjściu na piętro pierwsze niemiłe zaskoczenie:wymóg zdjęcia obuwia górskiego i założenia…pantofli. O zgrozo…co będzie dalej..a było! Na klatce schodowej zainstalowano „inteligentne oświetlenie” gadżet co najmniej nie potrzebny w schroniskach górskich. Dalej też nie było lepiej. Tuż za progiem drzwi do pokoju natrafiłem na…najprawdziwszą wykładzinę dywanową! Istny szok…sam nie wiedziałem co o tym myśleć i gdzie tak właściwie ja wchodzę, czy to aby na pewno schronisko górskie, czy może jednak hotel na Kalatówkach…

W pokoju okazało się że mieliśmy już bardzo miłe towarzyszki, z którymi przyszło nam dzielić w nim dzisiejszą noc. Kolejnym krokiem po zakwaterowaniu było jak najszybsze oddelegowanie do łazienki Patryka w celu doprowadzenie do ludzkiego wyglądu, oraz wyczyszczenie sprzętu który wraz z nim zażył kąpieli błotnej. Ja w tym czasie z ulgą przyjąłem leki przeciwbólowe i pozwoliłem sobie na chwilę odpoczynku.

Po zakwaterowaniu, oraz przebraniu się w wygodniejsze ubrania, tak jak czynił to ze mną mój Tata, wziąłem małego na krótką wędrówkę po okolicy, oraz solidniejszy, ciepły, posiłek w bufecie. Wieczór upłynął nam w miłej przyjacielskiej atmosferze. Dzięki Bogu objawy ze strony błędnika nie były dziś nazbyt dotkliwe…

Nadeszła pora udania się na spoczynek. Nie małym, kolejnym, przeżyciem dla Patryka była jego pierwsza noc w schronisku na piętrowym łóżku i to z nader ładnymi młodymi dziewczynami. Tak oto dobiegł końca drugi, niezwykły i piękny dzień naszej górskiej przygody. Jutro miał nastąpić, przynajmniej dla mnie ten najważniejszy, dzień zdobycia Babiej Góry. Z pewnymi obawami sprawdziłem prognozę pogody w necie*, (poprzez telefon), zapowiadali na jutro około południa, dokładnie w tym rejonie, załamanie pogody, z intensywnymi burzami i opadami deszczów…cóż pozostało wierzyć że do tego czasu zdążymy wyjść i zejść z Diablaka.

„Dzień Trzeci”

Ranek dla mnie, podobnie jak poprzedni zaczął się wyjątkowo wcześniej…znacznie wcześniej niż pierwszy z nich. Pomimo leków przeciwbólowych i nasennych, nie było mi dane odpocząć, cóż coś za coś…zaledwie trzy godziny po zaśnięciu już wybudził mnie narastający ból. Była wówczas godzina 1:30 w nocy. Musiałem na siłę, co rusz kręcąc się w śpiworze, wytrzymać w nim choć do czwartej, jednak o godzinie 3:30 nie byłem już w stanie leżeć, po cichu, najciszej jak tylko mi się udało, uzbroiłem się w ortezy i z kulą wymknąłem się na dół. Na szczęście schronisko zachowało jeden z zwyczajów takich obiektów, że jest on otwarty całą noc. Wyszedłem na zewnątrz.

Cóż to była za wspaniała chwila. Natychmiast otulił mnie zapach, ostrego górskiego powietrza. Było ono specyficzne, charakterystyczne dla rejonów wysokogórskich, gdzie blisko już skały i rozległe otwarte przestrzenie, jak na grzbiecie Babiej. Każdy bowiem z rejonów górskich miał sobie właściwy zapach, zależny również od pory roku. Świt na przełęczy Głuchaczki pachniał przede wszystkim lasem, halami, ziołami i rosą. Ten tutaj przede wszystkim żywicznym zapachem świerków i runem. Było niesamowicie cicho, jedynie wiatr szumiał delikatnie w ścianie lasu piętrzącej się przede mną. Spojrzałem w niebo, z radością stwierdziłem że czeka nas mimo prognoz piękny, słoneczny poranek, niebo było idealnie czyste, skrząc się tysiącem gwiazd.

Czas płynął. Kręciłem się nieco obok budynku, starając odwrócić swe myśli od bólu, traktując otaczające mnie piękno jak najlepszy kojący balsam. Pomimo wszystko, jeśli tylko na tym miała skończyć się cena za ten piękny wypad, byłem gotów bez żadnego wahania ją ponieść. Gdzieś w głębi czułem że nie jestem sam, że czuwa nade mną jakaś wyjątkowa i dobra siła. Nieważne jak ją nazwiemy, czy to Bóg, czy kosmiczna siła, czy inaczej. Ważne było to że mnie przepełniała, dawała siłę, oraz wiarę – pewność że nie tylko podołam, ale nic złego się nie wydarzy.

Dochodziła piąta rano gdy wróciłem do schroniska. Wciąż musiałem czekać z przyjęciem leków, aby ich osłona nie wygasła zbyt wcześniej. W pokoju wszyscy smacznie spali. Starając się zachowywać jak najciszej, powoli zacząłem nas pakować, tudzież po to aby przyspieszyć nasz start, oraz po to aby czymś się zająć. Nie wychodziło mi to momentami najlepiej, przez nasze sąsiadki co rusz kręciły się w śpiworach.

* * *

Świt, który tu stosunkowo późno zawitał ze względu na ukształtowanie terenu na którym stał obiekt, zalał wnętrze pokoju złotawym światłem. Dochodziła szósta, teraz już po ciszy nocnej, mogłem oficjalnie ukończyć pakowanie. Zajęło mi to kolejną godzinę, podczas której przygotowałem również śniadanie. W tym czasie mój mały towarzysz nadal smacznie spał.

O godzinie siódmej, obudziłem go. Po śniadaniu i przyjęciu nareszcie leków, wspólnie spakowaliśmy pozostałe rzeczy. Potem przy kawie, dopięliśmy nasz plan na dzisiaj. Jego pierwsza cześć zakładała on że cały ciężki i niepotrzebny sprzęt zostaje przerzucony do mojego plecaka, który zostanie w schronisku. My natomiast z małym zapasem picia i jedzenia, no i leków oczywiście, na lekko ruszamy na Babią Górę przez przełęcz Bronę, idąc klasycznym deptakiem po kamiennych schodach na przełęcz Brona (1408 m n.p.m.). Stamtąd przez Zimną Przełęcz (1609 m n.p.m.) na Diablaka (1725 m n.p.m.) z niego, co miało być dodatkową atrakcją dla Patryka, zejść z powrotem na Markowe szlakiem Perć Akademików.

O dziewiątej rano zarządziłem start. Tym razem Patryk szedł na pusto, plecak niosłem ja, toteż wyrwał do przodu jak strzała. Po chwili był już dość daleko, a i tak co rusz zatrzymywał się czekając na mnie. W końcu wyjaśniłem mu gdzie i jak ma iść i puściłem na przód. Może takie działanie wydawać się komuś nieodpowiednie, jednak nie dla kogoś kto dobrze zna szlak, zna góry i wie jakich zagorzeń na danym z nich może się spodziewać. Zachowanie takie ma natomiast ogromną zaletę, w warunkach kontrolowanych pozwala poczuć dziecku intensywny smak przygody, uczy również auto odpowiedzialności, bezpiecznych zachowań, orientacji w terenie, oraz przyczynia się do zakorzenienia pasji górskiej, na co szczególnie liczyłem. Podobnie i ja byłem wychowywany, wpierw dystans na który pozwalał mi Tata wynosił kilkadziesiąt metrów, potem kilkaset, aż wreszcie umawialiśmy się w konkretnym miejscu i czasie. Dziś w dobie telefonów komórkowych, taka bezpieczna koordynacja jest jeszcze łatwiejsza.

Początkowy odcinek szlaku na Przełęcz Brona nie należał do przyjemnych, ani w obecnej sytuacji, dla mnie najłatwiejszych. Prowadził bowiem po nierównych, momentami dość wysokich kamiennych stopniach, bardzo intensywnie pod górę. Mocno wpływało to na moje powolne tempo, tym bardziej, aby Patryk się nie zanudził, wskazane było popuszczenie mu cugli. Ścieżka wiła się początkowo wśród wysokich, potężnych reglowych świerków. Niebo nad nami było koloru dojrzałej borówki, z postrzępionymi obłokami, wiał lekki wiatr, przynoszący miłą ochłodę.

Wraz z nabieraniem wysokości zmieniał się charakter otoczenia. Las karłowaciał, coraz częściej świerki występowały wspólnie z Kosodrzewiną. Szlak stanął dęba, przez ostatnie kilkadziesiąt metrów przed wyjściem na rozległe siodło Przełęczy Brona. Mały już dawno był na nim, ciekaw byłem jakie wywarło na nim wrażenie. Nagle bowiem otwierający się z niego widok, zapiera dech w piersi.

Gdy wreszcie i ja tam dotarłem, czas ponownie się cofnął do chwili gdy jako nastolatek byłem tu po raz ostatni, a potem jeszcze dalej do dzieciństwa. Z radością mogłem stwierdzić że przez te wszystkie lata piękno tego miejsca powracające w wyobraźni w jego obrazach w niczym nie rozmijało się z rzeczywistością. Na północ otwierała się rozległa panorama na Zawoję, Beskid Śląski, Pasmo Policy, Beskid Żywiecki. Po lewej stronie (stojąc zwróconym w kierunku północnym) na ścieżkę, oraz szczyt Małej Babiej Góry, po prawej zaś na czekającą nas drogę, wiodącą początkowo wśród kosówek, dalej wśród rumoszu skalnego i hal aż po Diablak. Minęło tyle czasu od ostatniego razu gdy tu byłem, a jednak w sercu wciąż te wspomnienia są tak żywe, jakby miało to miejsce wczoraj, jedynie ból i zakute w ortezy nogi były bolesnym przypomnieniem rzeczywistości i znakiem czasu jaki upłynął.

Sapiąc jak stara lokomotywa zwaliłem się szczęśliwy na trawę. Uśmiech nie schodził z moich ust. Po złapaniu oddechu, kilku obowiązkowych fotkach, ruszyliśmy dalej. Tym razem jednak, znów ze względu na moje tempo, oraz nieprzebrane siły Patryka, jak i łatwości, oraz widoczności dalszej części szlaku, umówiliśmy się że może iść sam, aż do szczytu następnego wzniesienia. Bardzo miłą pomocą była tutaj opieka nad nim dwóch starszych turystek idących od Markowych przed nami, które niejako pilnowały poczynań małego z przodu.

Tak więc nasz team ruszył dalej. Teraz i we mnie wstąpiły nowe siły, ta przestrzeń, ten zawsze wiejący tutaj wiatr, wszystko to tworzyło – dawało, poczucie wolności i siły. Kolejny odcinek wiodący początkowo wśród gęstych kosówek, chwilowo ograniczył widok na Babią. Był dość stromy, prowadząc po rumoszu skalnym, co z trudem, głośno skrzypiąc znosiły moje ortezy. Wszystko to było nic, wszystko drobiazgiem, ważne było jedynie to że tu byłem i że idę naprzód. Choć muszę wspomnieć że reakcje wśród ludzi na mój widok były bardzo zróżnicowane jak i ich zachowanie w górach, uogólniając od nieodpowiedniego typu trampki i pół butów z obcasem, po właściwe górskie obuwie. Cóż po tak długim czasie nauczyłem się to już ignorować i nie dostrzegać ciekawskich spojrzeń i doprawdy durnych komentarzy.

Weszliśmy na otwarty grzbiet, który miał doprowadzić nas już na Diablak. Zbliżaliśmy się do Zimnej Przełęczy. Jej nazwa była jak najbardziej adekwatna do nigdy tutaj nie słabnącego lodowatego wiatru. Na wprost nas coraz bliżej piętrzył się skalny wierzchołek Babiej Góry – Diablak. Było w nim coś iście magicznego, wyjątkowego, drapieżnego i pięknego.

W miarę zbliżania do ostatniego podejścia pod kulminację szczytu, widać było jak licznie jest on oblegany, przez ludzi. Po prawej stronie od jakiegoś czasu towarzyszyły nam piękne panoramy na jezioro Orawskie, Słowację, oraz dziś nieco zamglone Tatry, na których widok moje serce zawsze przyspiesza.

Dochodziła 11:30 gdy dotarliśmy pod ostatnie podejście, prowadzącą po potężnych skalnych głazach i płytach. I znów, gdy ja je rozpoczynałem, mój mały towarzysz w tym czasie był już tuż pod szczytem. Idąc czułem wzbierającą we mnie falę radości i dumy że oto tu jestem, że oto tu dotarłem, a przecież wedle opinii wielu ze specjalistów, nie tylko być tu nie powinienem, ale mówili że to już nigdy nie będzie możliwe. Teraz byłem zaledwie kilka kroków od szczytu – od szczytu mojego Everestu. Minęła mnie młoda zakonnica. W trzech krótkich słowach ciepło pozdrawiając: „Bóg z Tobą chłopcze.” było w niej coś wyjątkowego, było widać w niej to wyjątkowe ciepło, pasję i dobroć. Gdy przeszła, nagromadzone emocje stały się tak duże że musiały znaleźć swe ujście, nogi stały się miękkie, oczy zaszkliły, rozpłakałem się… Nie były to łzy smutku, lecz łzy radości, zwycięstwa nad chorobą, nad ograniczeniami, bólem i własnymi słabościami. Usiadłem na jednej z płyt, pozwalając ponieść się tej chwili; chwili która uskrzydliła moją duszę i uwolniła umysł. W duchu gorąco dziękowałem Bogu za to że pozwolił mi tu powrócić, że dał mi siły abym tego dokonał…

Dokładnie w południe stanąłem pod pomnikiem poświęconym Papieżowi Janowi Pawłowi II, na szczycie Diablaka (1725 m n.p.m.). Przepełniały mnie uczucia wymienione wcześnie. Nic nie było ważne, ani ból, ani szum w głowie, ani blachy na moich słabych nogach. Ważne było to że tu stoję, jestem, że oto zdobyłem mój Everest.

Na szczycie przebywaliśmy już około godziny. Z południa, z nad Tatr ciągnęły ku nam ciemno szare, ciężkie, chmury burzowe. No tak…w zasadzie właśnie taki rozwój warunków zapowiadali na dziś. Tyle że zła pogoda miała być od rana, a ostateczne załamanie około południa. Cieszyłem się więc z czasu jaki matka przyroda nam ofiarowała, umożliwiając zdobycie szczytu w słońcu i pięknej widoczności. Nie należało jednak kusić losu, tym bardziej że na najwyższej kulminacji, ja jako obiekt w ruchu, zakuty w blachy* (ortezy) stanowiłem doskonały cel dla piorunów. Było to więc jasne przypomnienie że czas niestety już zacząć schodzić w dół. Tak więc z żalem ruszyliśmy w kierunku żółtego szlaku, prowadzącego poprzez Perć Akademików, ostatniej przygody na Babiej dla małego.

O szlaku którym szliśmy, zdarza się usłyszeć wiele, czasem doprawdy wybujałych legend. Ich korzenie tkwią w krótkich odcinkach ubezpieczonych za pomocą łańcuchów, oraz krótkiej ścianki ubezpieczonej za pomocą kilku stalowych klamer. Sława tych odcinków jest nader przesadzona, bowiem tak naprawdę ubezpieczenia te stanowią jedynie dodatkowe zabezpieczanie, gdyż zupełnie łatwo i bezpiecznie można przejść bez nich zarówno samą ściankę, jak i podcięty skalny odcinek ubezpieczony za pomocą łańcuchów. Jednak często jest to dla ludzi pierwszy kontakt z takimi ubezpieczeniami, jak i skałą, no i tak właśnie powstają te przekazywane z ust do ust, a teraz i poprzez internet, legendy.

Szlak od samego początku ostro opada w dół, trawersując ostro nachylone północne zbocza Babiej Góry. Początkowo po rumoszu skalnym, potem w terenie mieszanym, a następnie poprzez sławetne odcinki ściankowe, aż do miejsca gdzie ścieżka łagodnieje, prowadząc po kamieniach i kamiennych stopniach wśród kosodrzewiny, aż na końcu sprowadzając z powrotem do świerkowego lasu.

Zawiasy moich ortez z trudem i głośno (niestety) znosiły permanentne ich obciążanie, schodzenie pod tym kątem w dół po nierównym gruncie nie należało do najłatwiejszych. Już kilka razy ortezy uratowały mi skórę przed siniakami gdy mnie podcinało. Było to mimo wszystko o wiele bardziej dla mnie męczące niż podchodzenie. Natomiast mój mały partner był w siódmym niebie, tym bardziej gdy zobaczył łańcuchy. Jednak nie był to jego pierwszy kontakt z nimi, rok wcześniej miał okazję schodzić za ich pomocą po rzeczywiście tych ułatwień wymagających, Raptawickiej Turni. Toteż nie robił wokół nich specjalnej sensacji, ale był bardzo ucieszony.

Tymczasem chmury burzowe były coraz bliżej. Dały się już słyszeć niskie, basowe, pomruki nadchodzącej burzy. Jak zwykle w takich chwilach przyroda wstrzymała oddech. To niezwykłe… zapadła martwa cisza, ustał wiatr, było parno, ptaki zamilkły…przyroda jakby skuliła się w sobie, w oczekiwaniu na cios drapieżnika.

Po półtorej godzinie dotarliśmy z w rejon niebieskiego szlaku wiodącego z Krowiarek na Markowe Szczawiny. Pozostał nam do przejścia krótki, płaski, odcinek lasem do schroniska. Nasze tempo skutecznie podkręcała nadchodzącą burza. Około piętnastej byliśmy z powrotem w schronisku. Szybki przepak* sprzętu, ponowny jego podział na dwa plecaki. Potem ostatni górski obiad złożony z trzech zupek chińskich zalanych w jednej menażce, kanapek z konserwą, oraz dużej ilości herbaty. Nadszedł czas na decyzję. Czekać aż nadchodząca nawałnica przeminie, czy ruszać… Ludzie masowo czmychali z Markowych na Krowiarki, choć zdarzali się i tacy szaleńcy którzy szli w kierunku odwrotnym – na Diablak. Tak niewiele nam brakowało, potrzebowaliśmy jeszcze około trzech godzin aby bezpiecznie i sucho zakończyć trasę… Jednak czekanie w tym rejonie mogło okazać się zupełnie bez sensu, równie dobrze od razu mogliśmy zarezerwować znów nocleg. Chmury o tak niskim pułapie, napotkawszy tak wysoką przeszkodę jak masyw Babiej, zapewne pobędą tu bardzo długo. Więc decyzja mogła być tylko jedna – start.

Rozpoczęliśmy zejście do Zawoi Markowe. Przewidująco jeszcze przed wyruszeniem wszystką odzież przeciwdeszczowa została spakowana na górę plecaków, a cały sprzęt zapakowany w dodatkowe worki. Jak przewidujące okazały się to przygotowana okazało się zaledwie 20 minut po starcie.

Błyskawica z głośnym hukiem rozdarła sine niebo, w chwilę potem zaczął lać rzęsisty deszcz. Zarządziłem szybki przepak, do ubieraliśmy się w odzież ochronną, a na plecaki założyli pokrowce. W kilka minut las spowiła, snująca się pomiędzy drzewami mgła, a szlaki zamieniły się błotną breję. Idąc z błogosławieństwem myślałem, o moich starych już mocno wysłużonych butach, pomimo swych dziesięciu lat, oraz setek kilometrów w każdych warunkach, nigdy jeszcze mnie nie zawiodły, również teraz. Pomimo że brodziłem momentami po kostki w błocie w najmniejszym stopniu nie przemokły. Raz po raz pioruny rozjaśniały ciemne niebo, odbijając się głośnym echem po lesie. Nie wpływało to zbyt radośnie na morale Patryka. W końcu widząc jego lęk, zaproponowałem mu stary górski sposób na poprawę humoru, czyli śpiewanie najróżniejszych piosnek, oraz nowy sposób trzymanie za rękę, co było w moim przypadku dość problematyczne… Ja sam też nie przepadałem za burzą w górach, jednak równocześnie je podziwiałem. To było zawsze niesamowite doświadczenie, budzące w każdym lęk, ten najgłębszy, pierwotny lęk przed siłami natury. Burza wraz z wszystkimi zjawiskami jej towarzyszącymi jak: mgła, koloryt nieba, szum deszczu w lesie, oraz pioruny, była również po prostu piękna.

Czas mijał, grzmoty błyskawic powoli stawały się odległym echem, jednak deszcz wciąż z równą intensywnością nie przestawał padać. Po drodze natrafiliśmy na kolebę w której wraz z innymi chcieliśmy przeczekać nawałnicę. Jednak gdy pomiędzy drzewami dostrzegłem co dzieje się na Babiej Górze, nie miało to najmniejszego sensu. Stało się wszystko to co wymieniłem wcześniej, Babia tonęła w białej wacie chmur. Nie było najmniejszych szans aby wkrótce miało się to zmienić, a nas poważnie zaczynał ścigać czas, bowiem wiadomo że wydostanie się z takich podgórskich miejscowości publicznymi środkami transportu, pod wieczór może być wysoce kłopotliwe, a czasem niemożliwe. Tak więc decyzja mogła być tylko jedna – naprzód.

Przedzieraliśmy się poprzez ścianę deszczu już ponad godzinę, gdy nagle burza o której już zapomnieliśmy postanowiła nas jednak sowicie pożegnać. Jak na zwołanie zawróciła znad Babiej i dopadła nas tuż przed dotarciem do leśnej drogi w pobliżu Zawoja Markowe. Kilkanaście minut później dotarliśmy do krawędzi lasu. Burza ponownie zmieniła kierunek, koncentrując swą furię nad szczytem Diablaka. Natomiast na wprost przed nami niebo było prawie czyste, zza poszarpanych o ciekawym kolorycie chmur wyzierało nieśmiało, chylące się ku zachodowi słońce.

Szliśmy przez wieś wyglądając jak para nieszczęśników…ubłoceni, pomimo peleryn i spodni przeciwdeszczowych, przemoczeni i zziębnięci. Szczególnie dramatycznie i komicznie jednocześnie wyglądało to u małego, który był już tak zmęczony że nawet stóp nie podnosił, lecz szurał nimi po asfalcie.

Dochodziła 18:30 gdy dotarliśmy do przystanku Zawoja Markowe. I tu spotkała nas niemiła niespodzianka, jak się obawiałem nie było żadnego połączenia do Suchej Beskidzkiej, ba, nawet do Zawoi Centrum, skąd mailiśmy większe szanse na transport. Ku rozpaczy Patryka czekało nas dodatkowe 6 km „szurania” butami po asfalcie… Czas naglił, mój ból też…w takich chwilach jednak potrafię się zmobilizować i nie zważać na niego lecz dawać z siebie wszystko. Wiedziałem że jeśli nie dotrzemy do Zawoi Widły do 20, to nie wydostaniemy się i przyjdzie nam nocować gdzieś we wsi. Zabrałem co mogłem z plecaka towarzysza i maksymalnie naciągając ortezy pruliśmy przez najdłuższą z wsi polskich.

Dokładnie o 19:59 dotarliśmy na przestanek autobusowy w Zawoi Widły. I znów klops…ostatni BUS jechał…pięć minut wcześniej! Gdy już pogodziłem się z tym faktem, zapaliłem papierosa, oraz spokojnie zacząłem rozbierać się z mokrej odzieży… nagle podjechał spóźniony BUS do Suchej Beskidzkiej. Po raz kolejny, jak kto woli, szczęście, jednak dla mnie opieka opatrzności, dopilnowała aby wszystko na tej wyprawie poszło dobrze.

Reszta podróży przebiegła bez dalszych komplikacji. Po dotarciu do Suchej Beskidzkiej, złapaliśmy prawie od razu kolejnego BUS-a wprost do Bielska-Białej. W niecałe dwie godziny po wyjeździe z Zawoi byliśmy już na dworcu w Bielsku.

Tak oto zakończyła się jedna z najpiękniejszych moich wypraw w ostatnich latach. Wyprawa pod każdym względem wyjątkowa, na której pokonałem przeciwności losu i osiągnąłem swój Everest, udowadniając tym samym że jeśli człowiek tylko chce, jeśli bardzo czegoś pragnie i do tego zdąża jest w stanie to osiągnąć, a wówczas nawet same niebo mu sprzyja.

Autor: Sebastian Nikiel

Objaśnienia użytych terminów i zwrotów:

*przepak – często stosowane wśród górskiej braci określenie na szybkie przepakowywanie sprzętu, tudzież w celu zmiany ekwipunku, czy też w wyniku szukania jednej z jego części

*akcja: „Flaga na szczytach” - szeroko opisywana w mediach akcja prowadzona i wymyślona przez ratowniczkę GOPR Ewelinę Wójcik, mająca na celu popularyzację szczytnej idei pomagania ludziom tej pomocy potrzebującym.

…zakuty w blachy*….” – termin pełniący funkcję przejaskrawienia, uwypuklenia, w tym konkretnym przypadku dotyczącego długich ortez ortopedycznych, jakich używa autor. Są one skonstruowane na bazie dwóch aluminiowych szyn, stąd określenie „blachy”.

[/box]